Pola Zielone

Pola Zielone

Monday, December 21, 2009

Możesz kupić romans "Pola Zielone" by Marta Juza Jakubowska jako ebook, format książki elektronicznej na domenie

https://www.smashwords.com/books/view/7212

Pola Zielone


Marta Juza Jakubowski


Dla Ryszarda...



Pola Zielone
Copyright © 2009 by Marta Juza Jakubowski
All rights reserved.

Illustration: Copyright © 2009 by Marta Juza Jakubowski
All rights reserved

Cover design by Paul Jakubowski






Smashwords Edition, December 2009

Smashwords Edition, License Notes
This ebook is licensed for your personal enjoyment only. This ebook may not be re-sold or given away to other people. If you would like to share this book with another person, please purchase an additional copy for each person you share it with. If you’re reading this book and did not purchase it, or it was not purchased for your use only, then you should return to Smashwords.com and purchase your own copy. Thank you for respecting the hard work of this author.

Prolog – Janowiec 1870

Dom... Co złe pozostało daleko... Wszystko co kocham, jest tutaj...
Elżbieta wysiadła z powozu. Głęboko wciągnęła powietrze, potem schyliła się, dotknęła przydrożnej trawy. Na jej szczupłych palcach pozostał ślad kropel rosy. Łzy? Pośpiesznie wytarła rękę w sukienkę, w jej oczach odbił się lęk.
Zza lip, porastających niewysokie wzniesienie, wychylał się kształt jasnego dworu. Nie śpieszyła się. Wzrok jej wędrował po przydrożnych polach, zatrzymywał na linii horyzontu. Wierzyła, że ten widok przywróci jej spokój, radość, poczucie bezpieczeństwa. Iść... Iść... Wtopić się w zieleń tych pól. Zapomnieć. Nie myśleć. Choć przez moment nie pamiętać...
Wiosnę czuło się tutaj na każdym kroku, pachniała wonią fiołków, złociła kaczeńcami przydrożne łąki, radosny świergot ptaków rozlegał się dokoła.
Tutaj nic się nie zmieniło. Pół roku i nic się nie zmieniło, pomyślała.
A przecież jej ten czas wydawał się wiekiem. Tak dzisiaj różniła się od dziewczyny, która szarego, listopadowego dnia wsiadła do powozu i odjechała w dalekie kraje.
...Wilgotna od łez i deszczu twarz żegnającego ją ojca. Gorące ręce starych służących, Jana i Genowefy. A ona... z uczuciem żalu w sercu a jednocześnie pełna młodzieńczej ciekawości, pełna nadziei i ufności do świata, który otwierał się przed nią wraz z tętentem odjeżdżającego powozu...
A tutaj... Ta sama przydrożna kapliczka, ten sam kamień - świadek jej dziecięcych zabaw, te same pola, dom, odgłosy szczekających psów.
- Tylko ja się zmieniłam – szepnęła. - A może to był tylko zły sen?
Elżbieta przystanęła, dotknęła medalionu, który zdobił jej sukienkę. Natychmiast powróciły wspomnienia.
...Piękny, słoneczny dzień. Lazurowe, wysokie niebo. Szum uderzających o brzeg morza fal. W oczach Elżbiety gwiazdy. Nie mogła myśleć, nie potrafiła mówić - zakochana, zauroczona. Zdziwiona, że jeszcze istnieje.
Mężczyzna opowiadał. Ale ona nie rozumiała sensu jego słów. Zasłuchana tylko w ton ukochanego głosu.
- Elżbieto, to dla ciebie - mężczyzna założył na jej szczupłą szyję medalion.
- Dziękuję - szepnęła. - Dziękuję...
Nie to pragnęła powiedzieć. Uczucie, które ją wypełniało, nie potrafiły wyrazić żadne słowa.
Potem... były już tylko pełne łez noce i poranki, których nie chciała witać, i marzenie o powrocie - do domu.
Wzrok Elżbiety zatrzymał się na młodych, po raz pierwszy obsypanych różowymi kwiatami drzewkach jabłoni. Uśmiechnęła się tkliwie, złożyła dłonie na piersi, gdzie pod jej sercem biło serce dziecka.
- Elżbietka! Elżbietka!
- Tatko, Jan i Genowefa! Tatko!
Pełne serdeczności i ciepła ramiona. Ukochane głosy. To był jej dom. Nareszcie dom.
- Wypoczęłaś dziecino? - przez twarz ojca przebiegł cień niepokoju.
- Czuje się świetnie, tatko! Naprawdę świetnie - odpowiedziała szybko.
Pragnął to usłyszeć. Była wszystkim co posiadał. Nigdy więcej nie chciał słyszeć echa suchego kaszlu, odbijającego się od ścian w Janowcu. Ten wyjazd to było wszystko, co mógł dla niej zrobić.
- Smutno tu bez panienki. Jak smutno – Genowefa obcierała łzy.
Szli teraz szybko, głośno rozmawiając. Kiedy znaleźli się na schodach domu, Elżbieta zatrzymała się, spojrzeniem objęła ogród.
...W niebieskiej sukience, beztroska dziewczynka tańczyła wśród krzaków róż, zrywała ciężkie kiście bzu, nuciła piosenki. Przecież to było tak niedawno...
Zatęskniła do tamtych chwil. Ale tylko na moment. Lęk, który towarzyszył jej przez ostatnie dnie pobytu we Włoszech, znikł.
Wszystko będzie dobrze, pomyślała i wbiegła do domu, z radością usiadła w ulubionym fotelu.
Jan z Genowefą nakrywali stół. Przekrzykując się wzajemnie, opowiadali o tym, co się w Janowcu wydarzyło.
- Córeczko, mam dla ciebie niespodziankę - ojciec znikł za drzwiami swego gabinetu.
- A czemu to tatko taki zmieniony? - zapytała Elżbieta, uświadamiając sobie jednocześnie, że to pytanie dręczyło ją od pierwszej chwili spotkania z ojcem.
- A bo panienko - Genowefa zniżyła głos, lękliwie spojrzała w stronę gabinetu
- pan zabronił mówić...
Elżbieta uniosła wzrok, serce jej zabiło alarmująco.
- Niech Genowefa powie. Niech Elżuni powie...
- Pieniędzy nie ma na wykup dworu, panienko – Genowefa wzdychała ciężko, przytakując głową. – Oj, bida...
Jesienią, kiedy w krótkim czasie ojciec zdobył pieniądze na jej wyjazd, była zaskoczona. Ale wtedy była jeszcze naiwnym dzieckiem. Uwierzyła w opowiedzianą przez ojca historię.
- Pieniędzy – powtórzyła cicho, w jej oczach zgasł wszelki blask.
Nagle dom przestał być tak bezpiecznym miejscem, jakim go sobie wyobrażała w czasie ostatnich, bezsennych nocy. Co ja teraz zrobię? Lęk minionych tygodni wracał, dłonie jej drżały. Nie płakać. Tylko nie płakać.
Spod powiek jednak wyśliznęły się łzy. Pośpiesznie otworzyła torebkę. Nerwowo przerzucała jej zawartość, szukając chusteczki. Palce jej dotknęły koperty - w pamięci odżył obraz ostatnich chwil we Włoszech.
...Stała na schodach skromnego domu wypoczynkowego.
Powóz już powinien być, myślała.
- Do domu, do domu - powtarzała, stukając parasolką w schody. Odgłos kroków przestraszył ją. Uniosła głowę, tuż przed nią stała tamta kobieta. Elżbieta natychmiast spuściła wzrok.
Niech pani mi wybaczy, szeptała w myślach. Niech pani mi wybaczy. Wzdrygnął ją dotyk ciepłych rąk i delikatność wsuniętej w jej dłonie koperty.
- Jeśli będziesz czegoś potrzebować Elżbieta, daj znać – niski ton kobiecego głosu dochodził do niej jakby z oddalenia.
Powóz właśnie podjechał, Elżbieta rzuciła się w jego kierunku. Równy stukot kopyt końskich, świadomość, że się oddala zaczęły ją uspokajać. Nie otworzyła tamtej koperty. Starała się o niej zapomnieć lecz teraz...
Długo trzymała kopertę w dłoni, potem przełykając łzy, powoli otworzyła ją...

*
Janowiec - dwadzieścia lat później.

- A niech panienka Joasia zobaczy, jak nam zaraza róże objadła - zgarbiony ogrodnik wskazywał rosnące przy schodach krzaki róż.
Na ganeczku, ukrytego wśród lip dworu, stała wysoka dziewczyna. Kasztanowe, splecione w warkocz włosy spadały na jej plecy. Na jasnej, o delikatnych rysach, twarzy dziewczyny odbijały się piękne, o tęsknym spojrzeniu, koloru wiosennej zieleni oczy. Dziewczyna ubrana była w złocistą, ozdobioną koronkowym kołnierzykiem i takim samym paseczkiem sukienkę.
- Trzeba by Genowefę zapytać, co z tym zrobić - odpowiedziała z pewnym roztargnieniem.
Ogrodnik oburzył się.
- A kto by tam Genowefę pytał - zamruczał rozgniewany. Jan miał wielki żal do Genowefy, która zawsze na jego propozycję małżeństwa odpowiadała odmownie.
Dziewczyna dłonią zakryła uśmiech. Jan i Genowefa byli częścią jej życia i częścią Janowca. Ich przekomarzania, ich obecność świadczyły o tym, że w Janowcu życie płynie normalnym rytmem.
- No, niech panienka tak nie stoi. Zimno przecież, zaziębi się jeszcze.
Wzrok Joanny przeniósł się na drogę.
Powinien już być, pomyślała.
- Zimno, rzeczywiście zimno - powiedziała głośno. - Jan też niech do domu idzie.
- Ja siedzieć nie będę. Kilka dni mnie nie było i niech panienka zobaczy. A prosiłem Genowefę, prosiłem – ogrodnik mrucząc pod nosem, powrócił do swojej pracy.
Joanna stała jeszcze chwilę, potem weszła do domu. Przystanęła w salonie, westchnęła z rozmarzeniem, potem podeszła do okna. Jedną rękę położyła na stojącym tuż przy oknie fotelu. Fotel ten nigdy nie zmieniał swojego miejsca. Był tutaj zawsze. Kiedyś dawno siadała w nim jej matka. Delikatna, pełna dobroci i ustawicznego lęku, Elżbieta.
Oczekiwania były częścią dzieciństwa Joanny. Jak daleko sięgała pamięcią, w tym domu zawsze na kogoś czekała. Przyglądała się stojącemu w kącie zegarowi. Liczyła minuty. Nadsłuchiwała.
- Joanna, Joanna!
Dźwięk głosu siostry przestraszył ją. Pośpiesznie odwróciła się. W tej samej chwili do salonu wbiegła Ewelina. W dłoni trzymała bukiecik drobnych kwiatów. Za nią do salonu wszedł Janusz.
Ewelina była znacznie niższa od Joanny. Jej okrągła, jeszcze dziecinna buzia, otoczona była masą ciemnych loczków. Czarne oczy Eweliny płonęły blaskiem radości.
- Janusz przyjechał!
To nie było ważne, że Janusz stał tuż obok, Ewelina musiała powiedzieć to siostrze.
Joanna uśmiechnęła się, rumieniec pokrył jej policzki.
- Serdecznie witamy.
W dłoni młodzieńca bukiet zroszonych mżawką róż, jego błękitne oczy przenikliwie czytające jej twarz.
- To dla pani...
Zbliżyła kwiaty do twarzy, wchłaniając ich słodki zapach. Świadomie przedłużała ten moment. Skryta wśród delikatnych płatków, starała się odzyskać równowagę.

*

Janusz zburzył spokojny i jednostajny porządek życia w Janowcu. Wdarł się w to życie na smukłym, kasztanowym koniu i tętent kopyt tego konia wyznaczył nową epokę w małym dworku.
Dla Eweliny stał się natychmiast autorytetem, jego opinia przeważała w każdej sprawie. Czasem gniewała się na niego, by potem wybuchem śmiechu obrócić wszystko w żart. Witała Janusza spontanicznie, dąsała się, kiedy odjeżdżał.
- A ja?- Joanna rozczesywała włosy przed lustrem w sypialni. Dlaczego nie mogę przestać myśleć o nim? Dlaczego ustawicznie na niego czekam? Analizuję każde jego słowo. Czego szukam w jego gestach, jego śmiechu, wzroku?
Odłożyła szczotkę, na palcach podeszła do okna. Noc była ciemna. Wąski, zakryty kłębami chmur łuk księżyca zawieszony był tuż na domem.
- Nie widać Liszek – szepnęła z pewnym rozczarowaniem. Chwilę stała wpatrzona w noc, potem usiadła na łóżku, zdjęła pantofle i wsunęła się pod delikatną pościel. Zamierzała przyłożyć głowę do poduszki i natychmiast zasnąć. Jutro musi wstać wcześniej, obiecała Genowefie pomoc przy konfiturach. Pamięć jednak odtwarzała dawne, uśpione obrazy.
...Blada twarz mamy, szeroko otwarte okno i szybkie bicie jej serca.
- Niech mama się nie niepokoi. Tatko zaraz będzie.
Dlaczego mama zawsze się boi, że tatko nie wróci? Dlaczego? Nie ma odwagi zadać tego pytania. Stało się ono częścią jej dzieciństwa. Zazwyczaj ona pierwsza dostrzegała pojawienie się powozu na wzgórzu.
- Tatko jedzie! Tatko!
Wybiegały razem ojcu na powitanie. Serce dziewczynki tętniło radością. Wszyscy byli w domu. Mijał tamten strach.
- Asiu, czy dobrze opiekowałaś się mamą i Eweliną?.
Podnosiła z dumą głowę. Czuła się taka ważna. Szczegółowo zdawała ojcu relację z wydarzeń we dworze.
- Łaciata się ocieliła, a Kuba złamał nogę, a kotki to musiałam rozdać na wieś, a Ewelina ma nowego ząbka...
Usta pana Kazimierza rozchylały się w uśmiechu, oczy jego jednak z wyrazem niepokoju i troski przyglądały się twarzy mamy.
- Bez Joanny na pewno nie poradziłabym - Elżbieta uśmiechała się blado.
Podczas nieobecności ojca Joanna przejmowała większość obowiązków. Mama była zawsze słaba. Dziewczynka więc ukrywała przed nią codzienne zmartwienia, tak samo jak razem z ojcem ukrywali przed matka trudną sytuację finansową Janowca.
- Asiu, ze sprzedaży zboża uda się nam zapłacić procent, a reszta - ojciec bezradnie rozłożył ręce.
Drobna twarzyczka dziewczynki uniosła się do góry.
A po co tata kupił ten procent, po co? Tak, jakby mało było wydatków, myślała i z wyrazem pretensji w oczach patrzyła na pana Kazimierza. Równocześnie jednak z intuicją małej kobietki czuła, że ojciec oczekuje od niej wsparcia i rady.
- A może byśmy tak cielaka sprzedali? - powiedziała cicho.
Pieniędzy brakuje na opłacenie służby i na wiele drobnych potrzeb dworu. Pan Kazimierz zawahał się. Następnego dnia przyjeżdżał Joachim.
Nienawidzę procentu! Nienawidzę! Ten procent nas zje! W jej wyobraźni procent był to nienażarty smok. Przed snem staczała z nim walki. Przekonywała go o konieczności opuszczenie Janowca. Mógłby iść do sąsiada, rozwiązywała jego problem, z daleka przyglądając się pięknie ubranej pani Kownackiej. Oni tam mają dużo pieniędzy.
Pieniądze... Otulona ciemnością nocy, z głową na poduszce, marzyła o tym, że są bogaci. Tato przyjeżdżający pięknym powozem. Mama udająca się na wczasy, gdzie klimat dla jej zdrowia lepszy. Ewelina tańcząca w falbaniastych sukienkach. I ona kupująca dla siebie największą, najdroższą lalkę.
...Było to wczesną jesienią. Joanna po stromych schodach wdrapała się na strych aby poszukać dla siebie butów. Stare zrobiły się za małe, a ona wstydziła się przy służbie chodzić boso. Na strychu składano wszystkie niepotrzebne we dworze rzeczy. Starodawne sukienki, niemodne kapelusze, pożółkłe serwetki, uszkodzone naczynia i garnki wypełniały przestrzeń pokrytego pajęczyną pomieszczenia.
Kiedy Joanna przed zakurzonym lustrem przymierzała pokoślawioną parę trzewików, wpadł jej do głowy pomysł. A gdyby to wszystko sprzedać? Nie namyślając się zawołała Jana. Razem załadowali starocie na wóz.
- Do wsi z tym pojedziemy – zarządziła.
Jan, przyzwyczajony słuchać poleceń panienki, ze swoją zwykłą powolnością zaprzęgał konie. Potem ruszył drogą do wsi. Joanna zatrzymała wóz przy karczmie.
- A czego to panienka w karczmie chce szukać? - zapytał zaskoczony Jan.
Udawała, że go nie słyszy.
- Niech Jan konia do drzewa przywiąże! – dyrygowała, rozsiadając się wygodnie na wozie.
- Sukienki, garnki na sprzedaż! - zawołała, uderzając dwiema olbrzymimi pokrywami.
Jan otwarł usta z przerażenia. Takiego poniżenia państwa nie mógł wytrzymać, czym prędzej skrył się więc w karczmie.
- Serwetki, garnki, krzesła! - w swojej wyobraźni Joanna była właścicielką pięknego sklepu. Tam podawała klientom śliczne sukienki, kosztowne klejnoty. Rzeczywistość przestała dla niej istnieć, naprawdę była tam.
Początkowo wóz otoczyła gromada dzieci. Przychodzący do karczmy chłopi, wymieniali pod jej adresem dwuznaczne uwagi.
- Patrzcie, jak to pan Jaworski majątku się dorabia.
Potem przy wozie zatrzymywały się kobiety, które przyszły tutaj, aby szukać mężów w karczmie. Wieśniaczki kupowały sukienki, serwetki. Żyd Joachim, zwabiony gwarem wychylił się z karczmy.
- Och, żeby moja Salusia tak handlować potrafiła - wzdychał.
Do dworu wracali późnym wieczorem. Joanna sama powoziła konie, Jan mocno podchmielony, siedział obok. Joanna czuła się szczęśliwa. Pożyczona od Jana sakiewka wypełniona była banknotami.
- Koniec z procentem, koniec z procentem - powtarzała, pogwizdując skoczną melodię.
Kilka dni później, w czasie niedzielnego nabożeństwa, modliła się żarliwie dziękując za zarobione pieniądze. Nie zwracała uwagi na tłum z wolna wypełniający kościół. Z zakrystii wyszedł sterany wiekiem proboszcz w asyście organisty, kościelnego i paru ministrantów. Proboszcz rozpoczął modlitwę, powiódł wzrokiem po zebranych w kościele wiernych i... zaniemówił.
Kościół wypełniony był przedziwnie ubranymi postaciami. W ławkach migotały kolorowe, przybrane sztucznymi kwiatami kapelusze. Niemodne już sukienki zdobiły postacie wieśniaczek. Kilku mężczyzn na chłopską kapotę założyło frak.
Wzrok proboszcza przeniósł się na Joannę. Chrząknął. Potem ze zwykłą monotonią powrócił do modlitwy, w oczach skrywając wyraźnie rozbawienie.
Proboszcz znał Joannę. Czasem przychodziła na plebanię, aby coś sprzedać. Doskonale orientował się on w finansowej sytuacji dworu, nabywał więc od niej rzeczy często zupełnie bezużyteczne. Ta dziewczynka miała coś w sobie ze zbyt szybko dorastającego dziecka. Budziła w nim współczucie i jednocześnie podziw.
Po tym wydarzeniu zaczęto w dworze głośno mówić, że Joannę trzeba kształcić. Mama płakała, tuląc ją do siebie.
- Przepraszam kochanie. Przepraszam - powtarzała.
Ona nie bardzo zdawała sobie sprawę, dlaczego mama ją przeprasza. Było jej przykro i smutno.
Wyczyn dziewczynki uświadomił Elżbiecie jak mało czasu poświęca swojej najstarszej córce. Joanna była zdrowa i taka samodzielna. A ona była ciągle słaba. Chwile, kiedy czuła się lepiej spędzała z wiecznie zakatarzoną, absorbującą każdą chwilę Eweliną.
Powinna zdobyć trochę ogłady, myślała Elżbieta zasypiając. Jeszcze nie jest za późno”
Następnego ranka, przy śniadaniu wręczyła Joannie książkę "Co dobrze wychowana panna wiedzieć powinna".
- Przeczytaj to córeczko. Bardzo cię o to proszę.
- Przeczytam - obiecała dziewczynka z zapałem w oczach.
Joanna dotrzymała swojej obietnicy. Zabierała książkę na pastwisko i studiowała ją z zapałem. Przy okazji doglądała Kubę pasącego bydło. Robiła to od czasu, kiedy Kuba przez "roztargnienie" zgubił cielaka. Cielak się odnalazł, ona jednak podejrzewała, że przyczyną roztargnienia Kuby jest Marysia, pasąca krowy sąsiada. Więc tak na wszelki wypadek wolała siadać na ogrodzeniu i patrzeć.
Książka zresztą okazała się niezwykle dla niej interesująca. Postanowiła więc wykorzystać całą zdobytą wiedzę do wychowania... Eweliny.
Kiedy burza jaką wywołał jej postępek minęła, Joanna zadecydowała oddać zarobione pieniądze ojcu. Wieczorem zapukała do drzwi jego gabinetu.
- Tatko, to na procent - w wyciągniętej dłoni ściskała banknoty.
Pan Kazimierz wpatrywał się w okno. Milczał. Nie miał odwagi popatrzeć dziewczynce w oczy. Nie potrafił ganić jej czynu. Pragnął zapewnić swojej rodzinie dostatni byt, lecz coraz częściej ogarniało go wrażenie, że jakieś niewidzialne siły sprzysięgły się przeciw niemu. Interesy, które rozpoczynał kończyły się fiaskiem. To wspólnik go oszukał, to niespodziewanie zła koniunktura na rynku niszczyła cały jego wysiłek.
- Idź się bawić, Asiu - powiedział.
Dziewczynka nie poruszyła się.
- Tatko?
Pan Kazimierz szybko podszedł do Joanny, wziął z jej rąk pieniądze, podzielił na dwie równe części.
- To będzie na procent, a reszta dla ciebie - unikał wzroku córki.
Domyślał się, jak to jest dla niej ważne.
Twarz Joanny rozjaśnił uśmiech. Schowała pieniądze do sakiewki i wybiegła z gabinetu. Czuła się dorosła i taka pełna. Świadomość dobrego czynu dodawała jej skrzydeł. Oddzielony przegrodą drzwi, ściskając wymięte banknoty w dłoni, pan Kazimierz płakał.

*

- Asiu, Janusz obiecał, że przywiezie dla mnie żurnal mody prosto z Paryża. Słyszałaś, prosto z Paryża...
Słowo Paryż miało dla Eweliny dźwięk wielkiego świata, za którym podświadomie tęskniła. Nigdy nie czuła się częścią Janowca. Joanna tak, ale ona... To nie był jej świat.
- W zeszłym tygodniu, kiedy byłam w kremowej sukience, no tej ze srebrnym paseczkiem, Janusz powiedział, że wyglądam jak modelka. Słyszałaś! Jak modelka!
Ewelina kręciła się po salonie, przystawała przed lustrem, poprawiała włosy, z uwagą przyglądała się swojej twarzy.
Joanna sprawdzała książki rachunkowe. Z pewnym roztargnieniem słuchała siostry. W pewnej chwili podniosła jednak wzrok, zatrzymała go dłużej na twarzy Eweliny. Jak ona wydoroślała, pomyślała.
- Ja będę organizatorką, dobrze Asiu? Wszystko już zaplanowałam - Ewelina z wyrazem żartobliwej prośby uśmiecha się do siostry. Wie, że Joanna zgodzi się na pewno. Przecież Joanna zawsze jej ulega.
Kilka dni temu zaplanowali niedzielną majówkę. Janusz zapewniał, że przyjedzie.
Janusz... Joanna przeniosła się w świat marzeń. Tuż przed nią on, w jego dłoni bukiet kwiatów, niski ton jego głosu.
- Asia? – głos Eweliny przywrócił ją do rzeczywistości.
- Ależ oczywiście, Ewelinko.
W obecności Janusza Joanna była zawsze sztywna i zamknięta. Głęboki lęk przed pokazaniem własnej zależności hamował jej żywiołową naturę.

*

Pani Kownacka z niepokojem patrzyła na syna.
- Cóż to, Januszek znów do Janowca się wybiera? - starała się nadać swemu głosowi naturalny, beztroski ton.
- Pogoda wspaniała - Janusz lekko musnął policzek matki. - Muszę odpocząć. Wakacje, mamo.
Pani Kownacka z czułością gładziła klapy modnie skrojonego garnituru syna.
- Niech Januszek wypoczywa. Wkrótce wakacje się kończą. Potem Paryż, może Rzym...
Roześmiał się. Dlaczego w jego śmiechu mimowolnie wyczuła nutę przymusu?
- Mama jak zwykle cudowna - pochylił się do rąk matki, ucałował je. Potem szybkim krokiem podszedł do oczekującego na niego konia.
Pani Kownacka długo i z uwagą wpatrywała się w malejącą sylwetkę jeźdźca. Janusz był miłością jej życia. Nie chciała go stracić, a szczególnie tu... w Janowcu.
Kiedy postać jeźdźca zasłoniły sady, weszła do domu. Powoli, w głębokim zamyśleniu zamknęła drzwi. Przystanęła w chłodnej ciszy dworu. Na jej wysokim czole zaznaczyły się ostre linie zmarszczek.
Pani Kownacka pochodziła ze zubożałej arystokracji. Była inteligentna, miała wspaniałe nazwisko, ale była biedna. W wieku dwudziestu dziewięciu lat wyszła więc za maż za niewykształconego ziemianina, który dziedziczył po rodzicach znaczny majątek. Zdeklasowała się. Jak to się mogło stać, skoro jedynym jej marzeniem od dziecięcych lat było piąć się w górę?
Była na tyle sprytna, że stwarzając początkowo pozory potulnej, zakochanej żony, wzięła w swoje ręce rządy majątkiem. Rządziła zresztą mądrze, Liszki rozrastały się. Zwykła szlachecka rezydencja zmieniła się w wielkopański dwór.
Dopiero jednak przyjście na świat Janusza wywołało na jej twarzy uśmiech szczęścia. Od najmłodszych lat pani Kownacka inwestowała w syna z całej swojej siły. Kiedy patrzyła na małego chłopca już widziała jego przyszłość. Czuła się winna, że nie dała synowi wielkiego nazwiska. Z pretensją i złością spoglądała na swojego męża.
Janusz potulnie spełniał życzenia matki. Studiując we Włoszech, w Paryżu. Był zdolny i ambitny. A teraz Janowiec...
Zawsze patrzyła z góry na sąsiada. Najpierw gdy żyło się tam biednie, wzbudzał w niej pogardliwą litość. Nawet potem, kiedy dwór w Janowcu rozbudowano i pana Kazimierza stać było na guwernantki dla swoich córek, ciągle uważała, że są to ludzie zbyt niskiej kategorii, aby zacieśniać znajomość.
- Odpowiednie kontakty i pieniądze. To się w życiu liczy - powtarzała.
Nie chciała nic zabraniać Januszowi. Jeszcze nie teraz. W jej pamięci odżywało wspomnienie plotek o Janowcu. Że Joanna urodziła się o wiele za wcześnie...

*

Na miejsce majówki Ewelina wybrała otoczoną krzakami malin i czernic polanę. Młodzi szli do niej złoconą promieniami słońca drogą. Twarze dziewcząt osłaniały kapelusze, powiewne sukienki odbijały się od zieleni i brązu lasu. Ewelina raz po raz wyprzedzała towarzystwo. Kryła się wśród drzew, potem ze śmiechem wypadała na drogę.
- To tutaj – powiedziała, wskazując porosłą trawą i pokrytą suchym igliwiem polanę. - Sama odkryłam to miejsce – dodała z dumą.
- Urocze - Joanna rozejrzała się dookoła. W krzakach brzęczały pszczoły, powietrze nasycał zapach dojrzewających owoców.
W cienistym miejscu rozłożono koc. Ewelina z Januszem przekomarzali się wesoło. Joanna oparła brodę na kolanach i udawała, że przygląda się otoczeniu. Tak bardzo pragnęła zachowywać się i wyglądać naturalnie. Ale serce jej biło głośno, w żyłach tętniła krew, nie mogła skoncentrować myśli. Była zbyt prosta w swoich uczuciach, aby grać i udawać. Nie robiła tego dotychczas nigdy w swoim życiu.
- Zabawimy się w „kryjówkę”!- Ewelina zerwała się. - Janusz szuka!
Joanna ukryła się za rozłożystym dębem, przytuliła twarz do pnia. Nagle męskie dłonie zakryły jej dłonie. Radość i cisza. Przestraszona świadomością, że przedłuża tę chwilę porwała swoje ręce. Uśmiechnęła się zmieszana.
- A to tu się panna Joanna schowała - kąciki ust Janusza rozchyliły się w uśmiechu. Potem z jego ust i oczu uśmiech znikł.
- Panno Joanno...
Stali naprzeciw siebie, skryci od świata cieniem drzewa. Jego twarz wolno zbliżała się do jej twarzy. Wysoko - błękitne niebo przecięte kształtem ozłoconych liści. Tuż blisko - błękitne oczy Janusza. Kocham go. Pewna, że on wyczyta to z jej oczu, z paniką odwróciła się i pobiegła w kierunku polany.
- Gdzie jesteście? - dobiegło ją echo wołania Eweliny.

*

Joanna starała się nie wracać pamięcią do swego pierwszego spotkania z Januszem. Było to dawno i tamto spotkanie kojarzyło jej się ze wstrętnym wyrostkiem, którego w myślach nazywała Pucuś.
Gruby, bezmyślny Pucuś, myślała o nim, kiedy przypadkowo dostrzegła Janusza jadącego konno miedzą dzielącą ich majątki. Gruby, bezmyślny Pucuś. Schowana za drzewo lub stóg siana pokazywała mu język.
- Nie lubię tego młodego Kownackiego - mówiła do Genowefy, kiedy razem pakowały kapustę do beczki.
- Chłopak jak chłopak - śmiała się Genowefa.
- Nie lubię, nie lubię - powtarzała wściekła, że w Genowefie nie znajduje poparcia. - Jak on pokracznie jeździ...
Genowefa nie mogła zrozumieć skąd się wzięła niechęć Joanny do młodego Kownackiego.
- A gdzie tam pokracznie...
- Nie lubię kiszenia kapusty! - zaczęła Joanna czując, że obrony chłopaka ze strony Genowefy nie wytrzyma.
Genowefa spojrzała na Joannę. W oczach dziewczynki zapaliły się iskry.
- A może i pokracznie - zakończyła polubownie.
... Było to wkrótce po śmierci matki. Ojciec zamknięty w swoim gabinecie niewiele interesował się rzeczywistością. Umysł jego popadł w dziwny rodzaj otępienia, niby zdawał sobie sprawę z tego co się dzieje, ale mówił wciąż tak, jakby Elżbieta żyła. Planował podróże, wspominał o potrzebie kupna dla Elżbiety nowego powozu.
Joanna patrzyła na ojca z przerażeniem. Kiedy z nim rozmawiała, była pewna, że ojciec jest całkiem zdrowy. Potem pan Kazimierz niespodziewanie przerywał rozmowę, przenosił wzrok w stronę okna, mówił:
- Niech Joasia mamie pled zaniesie, oziębiło się.
Ogarniał ją wtedy strach. Oczy ojca były przeźroczyste. Biegła do kuchni, by tam przytulić się do się ciepłego fartucha Genowefy.
We dworze zapanował rozgardiasz. Służba mówiąc o panu, pukała się w głowę.
- Tatko nie jest chory. Przecież nie jest chory - powtarzała Joanna uparcie. - On tylko sobie zapomniał.
Oparta o poręcz schodów bezradnie rozglądała się po domu. Z kuchni dochodziło pochlipywanie Genowefy.
- Takie nieszczęścia, takie nieszczęścia - Genowefa zupełnie straciła głowę.
Ewelina błąkała się wśród porozrzucanych po salonie przedmiotów, jej oczy z wyrazem prośby zwracały się na Joannę. Na delikatnej twarzy dziewczynki malował się lęk.
...Pewnego dnia Joanna obudziła się wcześnie rano. Przez moment nie otwierała powiek, rozpaczliwie pragnąc odgrodzić się nimi od rzeczywistości, ale dzień wdzierał się przez rozpalone słońcem okno. Próbowała jeszcze odwrócić się do ściany, zakryć głowę poduszką, nie mogła jednak spać. W końcu zrezygnowana usiadła na łóżku.
Tatko zapomniał, ale przecież ja jestem już dorosła, pomyślała, odrzucając kołdrę.
Pobiegła do kuchni, zatrzymała się na progu, nabrała powietrza w płuca.
- A czemu to Genowefa płacze? Kuchnię trzeba wyszorować. Taki brud wszędzie. Niech Marynia przyjdzie jutro poprać. Czerwiec za pasem, a tu w polu nic nie zrobione...
Tego właśnie potrzebowała Genowefa. Uczucia, że ktoś znów rządzi, że normalność wraca do Janowca.
Chociaż w sercu Joanny paliła się olbrzymia, dziecięca tęsknota za matką, starała się jednak nie płakać. Pamiętała pożegnanie z nią . Ostatni uścisk szczupłych rąk Elżbiety i jej ostatnie słowa:
- Nie płacz Joasia, bądź dzielna - w oczach Elżbiety odbiło się wahanie, potem już zdecydowanym ruchem otworzyła torebkę, wyciągnęła z niej złoty medalion
i założyła go na szyi córki.
- Do widzenia córeczko. Do widzenia...
- Wróć mama! Wróć! – dziewczynka biegła za oddalającym się powozem, serduszko jej trzepotało, duże jak krople deszczu łzy zalewały twarz...
...Pewnego letniego wieczoru na próżno wyczekiwała powrotu Kuby z pastwiska.
Znów mi cielaka zawieruszy, pomyślała i postanowiła wyjść Kubie naprzeciw. Słońce skryło się już za horyzontem, mgła ciemności powoli obejmowała świat. Joanna szła raźno śpiewając. Dotarła tak aż do granicy pól janowskich.
- Kuba! - krzyknęła, przyłożywszy ręce do ust. - Kuba!
Przy starej, przychylonej wierzbie dostrzegła uwiązane krowy. Natychmiast tam pobiegła. Pod drzewem leżał Kuba. Pochyliła się nad nim, uderzył ją ostry zapach wódki.
- Wstawaj Kuba! Wstawaj!
Parobek zamamrotał, spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem, przewrócił się na bok i spał dalej.
- Kuba! Kuba!
Robiło się coraz ciemniej. Odwiązała krowy, z ziemi podniosła wierzbowy patyk.
- Do domu, Krasula! - zawołała.
Była zbyt zajęta dopilnowaniem krów, by dostrzec zbliżającego się od strony Liszek jeźdźca. Kiedy zwróciła na niego uwagę, jeździec stał tuż obok drzewa. Wyprostowany, z dumną twarzą chłopak uważnie śledził jej wysiłki zmierzające do utrzymania w stadzie krów. Początkowo starała się ignorować jego obecność. Potem chłopak podjechał jednak bliżej, wstrzymał konia, nachylił twarz w jej kierunku.
- A co to u sąsiada panienki krowy pasają? – zapytał z drwiną w głosie.
Trwający ułamki sekundy moment ciszy poprzedził reakcję dziewczynki. Oczy jej zwęziły się, wewnątrz niej buchnął płomień. Z gwałtownością nagłego, niekontrolowanego wybuchu uderzyła patykiem konia w zad. Do jej uszu doszedł dźwięk rżenia konia, tętent jego kopyt, ale wszystko to głuszyło głośne bicie jej serca. Stała obezwładniona ogromem emocji, wpatrując się w malejącą sylwetkę jeźdźca. Potem dotknęła swojej twarzy. Była mokra od łez.

*

Nad Janowcem zapadła nocna, wypełniona szumem liści cisza. Czarne kształty lip zupełnie zakryły dom. W większości okien pogasły już światła. W mieszczącej się tuż przy kuchni komórce Joanna z Genowefą przeglądały stare ubrania.
- To można zanieść Marynce na wieś. Taka tam bieda.
Joanna pamiętała czasy, kiedy to wraz ze służbą jadała rozgotowaną rzepę. Tamte lata nauczyły ją współczucia. Do Janowca często zaglądali żebracy pewni, że tutaj dostaną wsparcie. W tajemnicy przed ojcem odwiedzała także wieś.
- Panienka idzie! - okrzykami radości witały ją dzieci. - Panienka idzie!
Rozdawała napotkanym dzieciom drobne upominki. Bardziej niż ktokolwiek inny w Janowcu rozumiała mentalność chłopów. Dostrzegała przyczynę ich nędzy w zamknięciu w jakie zostali ci ludzie sztucznie wprowadzeni. Nikt nigdy nie dał im żadnej szansy. Niekiedy próbowała rozmawiać o tym z ojcem.
- Taki jest porządek - odpowiadał pan Kazimierz, spoglądając na córkę ze zdziwieniem.
Nie lubię biedy - Joanna maszerowała po błotnistej, przecinającej wieś drodze. Zmierzała w kierunku stojącej na peryferiach wsi chaty. Mijała otoczone zaniedbanymi obejściami, pochylone do ziemi chałupy. Bose, o umorusanych buziach dzieci obskoczyły ją, wyciągały ręce po łakocie.
Marynka chora, a tam czwórka dzieci. Wczoraj zebrała wszystkie jej własne oszczędności. Wójta poproszę, niech doktora przywiezie.
Do domu wracała późnym popołudniem. Słońce przesuwało się po pokrytym puszystymi chmurami niebie, oświetlało drzewa otaczające dwór. Zatrzymała się tuż przed wejściem do bramy. Lekki podmuch wiatru strącił pod jej stopy liście.
Jesień nadchodzi, Janusz wyjedzie... Jak będą wyglądać jej dni bez Janusza? Jak to się stało, że nie mogła wyobrazić sobie życia bez jego przyjazdów do Janowca? Bez jego uśmiechu, spojrzeń. Przecież przedtem mogła żyć bez niego. Mogła się śmiać, być szczęśliwa. Dlaczego coś się zmieniło? Nawet jeśli Janusz nie powiedział do niej ani jednego słowa o miłości, nawet jeżeli... Joannie wystarczało, że był. Byleby tylko nie odjeżdżał, aby tylko został.
Niedługo rozpocznie się praca w szkółce. Całym wysiłkiem swojej woli starała się skierować swoje myśli w zupełnie innym kierunku. Ale tym razem ta myśl była jej obojętna, nie pochłonęła jej ze zwykłą swoją siłą, znikła szybko. Janusz stał się rdzeniem jej myśli, motywacją jej działania.
Do wieczora jeszcze trochę czasu. Zwróciła twarz w stronę Liszek. Przejdę się trochę. Może choć z daleka go zobaczę. Może...

*

Przykościelną szkółkę Joanna założyła razem z proboszczem. Może dlatego, że pragnęła przerwać zamknięte koło w jakim żyli ludzie na wsi. Wierzyła w moc wiedzy i szansę jaką rodzi wiedza przed człowiekiem.
- Dobrodzieju - osiemnastoletnia Joanna z wypiekami na twarzy zwróciła się do starego księdza - może by tak we wsi szkółkę założyć
Myślą tą żyła już od kilku tygodni. Zrodziła się ona po rozmowie z młodą, rozpoczynającą właśnie pracę w sąsiedniej parafii, nauczycielką. Dziewczyna była córką bogatego wójta. Zachowywała się i ubierała zupełnie po miejsku. Dla Joanny było to zaskoczeniem.
- Tatuś do szkół mnie posłali- zwierzała się Joannie.
Może wiedza jest jedyną drogą wyrwania się dla tych ludzi? - pomyślała wtedy Joanna.
Proboszcz zastanowił się przez chwilę, potem przytaknął głową. W głębi swego gołębiego serca stary ksiądz miał zawsze przeświadczenie, że nie dość wywiązuje się ze swego kapłańskiego powołania.
Za plebanią stała niewielka przybudówka. Wymagała ona jednak gruntownego remontu.
- Dwie ławki z kościoła można zabrać - mówił staruszek z zapałem. - Przecież to też na chwałę Bożą.
Następnej niedzieli proboszcz poprosił chłopów o pomoc.
- Dzieci uczyć trzeba! - wołał, wymachując wychudłymi rękoma.
Odpowiedziało mu milczenie. Do pomocy nikt nie przyszedł. Ale Joanna z proboszczem uparli się. Przed końcem października szopa była wyremontowana. Pozostał problem nauczycielki. Proboszcz, mrużąc oko, uśmiechnął się do Joanny.
- A może Asia by spróbowała?
- Ja? - zawahała się.
Pierwszą guwernantkę miała, kiedy była już prawie dorastającą panienką. Pisać i czytać nauczyła ją mama. Ale jeśli ona się nie podejmie, dotychczasowy wysiłek legnie w gruzach.
- Spróbuję - odpowiedziała.
Stawała przed dziećmi, w oczach których często palił się głód. Uczucie radości, dumy, swobody. Znalazła swoje miejsce. Ona i dzieci. Nieoczekiwana samorealizacja.
Niekiedy prosiła Ewelinę o pomoc. Siostra jednak stanowczo odmawiała.
- Asiu, w tej klasie śmierdzi...

*

Przestraszony uderzeniem koń poniósł Janusza. Z ogromnym wysiłkiem udało się go chłopcu zatrzymać tuż przy otaczającym dwór w Liszkach murze. Chłopiec dyszał ciężko, zeskoczył na ziemię.
- Spokojnie Gniady, spokojnie - uspokajał konia.
Wstrętny rudzielec, myślał o Joannie. Z chłopięcą energią nienawidził jej w tej chwili. Natychmiast pojawiła się w nim chęć zemsty. Wieczorem ze znalezionego patyka zrobił procę.
- Ustrzelę – powtarzał. - Ustrzelę.
Przez kilka następnych dni ukryty na wierzbie czatował na Joannę. Ale dziewczynka więcej na pastwiska nie przychodziła, tylko w oddali, wśród pracujących w polu ludzi, migotała jej sukienka. Z wolna gniew Janusza mijał, a jego miejsce zajęło zaciekawienie.
Joanna różniła się od dziewcząt, które znał, od dobrze ułożonych panienek odwiedzających Liszki w towarzystwie mam. Powoziła konie, jeździła wypełnionym sianem wozem, hałaśliwie rozmawiała z wieśniakami. Dwa lata później stwierdził, że lubi tego "Rudzielca". Imponowała mu bowiem niezależność dziewczynki, świadome czy nieświadome łamanie konwenansów, energia bijąca z jej ruchów.
W wakacje często przejeżdżał dzielącą majątki miedzą.
Kiedy miał dwadzieścia dwa lata przyrzekł sobie, że pewnego dnia Joanna będzie należeć do niego. Z myślą tą obudził się pięknego wiosennego poranka i myśl ta na zawsze miała dla niego blask słońca.
Pomógł mu przypadek. Janusz kochał konie, jego matka utrzymywała w Liszkach małą stadninę. Liszki często odwiedzali miłośnicy pięknych wierzchowców.
Pewnego majowego popołudnia w sąsiednim mieście spotkał ojca Joanny, pana Kazimierza Jaworskiego. Pan Kazimierz nieco zakłopotany poprosił go o radę w sprawie kupna konia.
- Panie Jaworski, znam kilka dobrych stadnin, możemy się razem wybrać.
Pan Kazimierz ucieszył się.
- To dla mojej córki, to dla Joasi...
W oczach Janusza błysk. Szczęście mu sprzyjało. Minął miesiąc nim udało im się sfinalizować zakup. Janusz zobowiązał się przyprowadzić konia do Janowca sam.

*

Pan Kazimierz planował ten zakup od lat. Teraz, kiedy sytuacja materialna Janowca była w miarę stabilna mógł pozwolić sobie na pewną rozrzutność. Podarunkiem tym pragnął powiedzieć Joannie dziękuję, wyrazić swoją wdzięczności, zrekompensować dzieciństwo, którego nie miała. Czuł się winnym wobec niej i nie chciał czekać na okazanie swych uczuć do chwili, kiedy będzie za późno. Zrobił to już raz w swoim życiu.
Było lipcowe popołudnie. Joanna pomagała Janowi porządkować ogród. Lipy rzucały chłodny cień na pracujących, napełniały ogród słodkim zapachem. Krzaki róż, otoczone troskliwą opieką Jana zakwitały pełnym kwieciem.
Joanna wyprostowała się na chwilę, bolał ją nieco kręgosłup, jej wzrok zatrzymał się na drodze.
- Janie, ktoś do nas jedzie.
Jan przyłożył rękę do oczu, chwilę przypatrywał się jeźdźcowi.
- To ten młody Kownacki. A czegóż on konia jeszcze prowadzi? - zamruczał pod nosem i wrócił do swojej pracy. Od czasów dziecinnych uwag Joanny, Jan czuł głęboką niechęć do wszystkich Kownackich.
Rozejrzała się z zakłopotaniem. Nie była przygotowana na przyjmowanie gości. A jeździec dojeżdżał już do ogrodzenia. Nie zdążę nawet zmienić sukienki, pomyślała, ruchem dłoni wygładzając ją. Potem przerzuciła warkocz na plecy i podeszła do bramy. W tej samej chwili Janusz zeskoczył z konia.
Patrzyli na siebie przez moment, nie mówiąc słów powitania. Janusz nigdy nie widział dorosłej Joanny z bliska. Tak bardzo pragnął, aby była taka, jaka istniała w jego marzeniach dzika i roześmiana. Jednak jedyna myśl jaka rodziła się w nim tej chwili to ta, że Joanna jest niezwykle piękna.
- Janusz Kownacki - zreflektował się.
- Joanna... Joanna Jaworska - wyciągnęła rękę.
Pocałował jej dłoń, potem delikatnie przytrzymując ją, dodał:
- Pani ojciec prosił mnie...- wzrok jego przeniósł się na konia.
- Tatko mnie uprzedził - Joanna z wyraźną ulgą zabrała swoją dłoń, podeszła do wierzchowca. - Śliczny. Tak właśnie o jakim marzyłam – powiedziała, gładząc konia po grzywie. - Naprawdę wdzięczna jestem panu za fatygę.
- Podoba się pani? Wybraliśmy go razem z pani ojcem.
Dlaczego nagle stało się dla niej tak ważne, że zaznaczył swój wybór w tym zakupie? To był częściowo jego wybór. Dla niej. Ten wysoki, ubrany w jeździecki strój, o pewnym spojrzeniu błękitnych oczu blondyn wywoływał leciutki zawrót głowy. Kąciki jego nakrytych niewielkim wąsikiem ust nieznacznie drgały. To było zaskakujące, jak łatwo mógł się podobać.
Podniosła wzrok i w tej chwili spojrzenia ich spotkały się. Z oczu Janusza promieniowała nieznana dla niej siła.
- Zapraszam serdecznie na herbatę - twarz jej płonęła.
- Z wielką przyjemnością - skłonił się.
Na schodach ganeczku stanęła Ewelina, natężyła wzrok. Nie znała Janusza. Cieszyła się jednak, że ktoś przyjechał do zwykle nudnego Janowca.
-Mamy gościa?
Była już obok Joanny.
- To pan Janusz Kownacki. Przyprowadził właśnie konia, tego o którym tatko...
- Konia? - Ewelina przerwała szybko. To był prezent dla Joanny. Uczuła drobne ukłucie w okolicy serca.
- Ewelinka, ja odprowadzę konie do stajen - z niesłychaną ulgą Joanna zrzuciła na siostrę troskę o Janusza. Marzyła, aby choć przez moment być sama. Opanować przyśpieszony rytm serca, uporządkować myśli. Być sobą.
- Pomogę pani - propozycja ta przyszła natychmiast. Nie mogła powiedzieć nie.
Milcząc szli w kierunku stajen.
- Chciałem powiedzieć pani przepraszam - Janusz zatrzymał się.
- Przepraszam? Nie bardzo rozumiem - na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie.
- Za to, co kiedyś powiedziałem.
Roześmiała się.
- Prawie zapomniałam.
- Prawie... A więc jednak pani pamiętała. To dobrze, że mnie pani pamiętała - ton jego głosu wypełniało udzielające się drżenie.

*

A potem było lato, ciepłe złociste lato; zmieniające zieleń liści każdego dnia, zaskakujące coraz to innymi darami.
I były wycieczki, spacery, zbieranie malin, wieczorne przejażdżki polnymi ścieżkami. I śmiech, radosny śmiech młodości, wierzącej, że wszystko jest do zdobycia. I marzenia trojga ludzi.

*

Zajmujący centrum werandy stół zdobił skomponowany przez Ewelinę bukiet kwiatów. Ozdobione złocistymi paseczkami filiżanki napełniano ciemnym płynem kawy. Wokół zapach lata, żegnanego jaskrawą barwą spadających liści, szybszymi zachodami słońca.
- Jutro wyjeżdżam do Paryża. No cóż, moje wakacje właśnie się skończyły - oczy Janusza zatrzymały się na twarzy Joanny. Spuściła wzrok. Słowa jego wywoływały ból. Przestraszyła się, że on to dostrzeże.
- Ach, Paryż! Tak chciałabym tam kiedyś być - w oczach Eweliny odbiło się rozmarzenie.
Joanna wstała, podeszła do obrośniętego dzikim winem filara, wpatrzyła się w ogród.
Kocham cię Janusz, powtarzała w myślach. Nie pozwolę wyjechać ci tak bez słów, bez obietnic. Kocham cię. Powiedz mi, że mnie kochasz. Przed nią samotne wieczory. Janusza nie będzie. Tylko nie płakać, nie płakać.
- Tylko niech Janusz o nas nie zapomni - dopraszała się Ewelina.
- Nie zapomnę.
Joanna wierzyła, że te słowa skierowane są do niej.
W drodze powrotnej do Liszek, Janusz wstrzymał konia na wzgórzu, jeszcze raz spojrzał na mały dwór. Ten wyjazd to także mały eksperyment. Sprawdzenie, czy ta sama siła, która codziennie przyciągała go do Janowca, działać będzie, kiedy się znajdzie daleko stąd.
Kiedy syn wyjechał pani Kownacka odetchnęła.

*

Podróż Janusza była dokładnie zaplanowana. Pani Kownacka orientowała się doskonale co i dlaczego Janusz powinien zobaczyć. Było tak zawsze. Matka nie znosiła sprzeciwu. Z uczuciem ulgi i radości witała tę jesień. Niech już jedzie. Niech nareszcie jedzie. Jak najszybciej i jak najdalej od Janowca. Na tę podróż przeznaczyła więcej niż zazwyczaj pieniędzy. Żeby się Januszek trochę zabawił. Trzeba wybaczać grzechy młodości.
Janusz wyjechał. Był Paryż, Rzym, potem Londyn...
Tęsknota przyszła pierwszego dnia. Wkradała się w każdą minutę jego życia. Zapomniał o swoim eksperymencie. Tęsknota zmieniła się w ból. Przyniosła bezsenność, obojętność wobec kolegów i spraw, którymi powinien był żyć. Tęsknił do Joanny. Jaki był głupi, że wyjechał. Ona może przecież kogoś spotkać. Dlaczego nic jej nie powiedział? Dlaczego się nie upewnił? Jak mógł tak wyjechać? Targany coraz większym niepokojem postanowił skrócić swoją podróż i wrócić do Liszek wiosną.

*

Zima w Janowcu ciągnęła się długo. Od listopada do kwietnia na polach leżał śnieg. Na szczęście pan Kazimierz spędzał tej zimy większość swojego czasu w Janowcu. Zabierał więc wiecznie znudzoną Ewelinę do miasta lub do sąsiadów. Wyjazdy te sprawiały jednak jej mniejszą niż zazwyczaj przyjemność. Joanna z pewnym niepokojem przyglądała się siostrze. Ewelina była wiecznie rozdrażniona, miewała nagłe napady złości. Joanna kilkakrotnie próbowała z nią rozmawiać, Ewelina odpowiadała jednak wymijająco.
Wolno mijały Joannie dni pełne codziennych trosk, pracy w szkółce, tęsknoty za Januszem i niepokoju o Ewelinę.
...Po śmierci matki Joanna opiekowała się siostrą. Pragnęła stworzyć jej dzieciństwo, którego sama nie miała. Były takie inne. Ewelina - budziła potrzebę wiecznej opieki, Joanna - samodzielna, bez jednej łzy rozcierała rozbite kolano.
- Z Joasi to prawdziwa wieśniaczka - gderała Genowefa. - Ewelinka to panienka - dodawała, choć tak naprawdę to Joanna była jej ulubienicą.
Ewelina musi być wielką panią, marzyła Joanna, wyobrażając sobie Ewelinę w pięknych sukienkach, na wielkich balach.
...Było to w czasach samodzielnych rządów Joanny w Janowcu. Pewnego zimowego wieczoru Ewelina zachorowała. Pan Kazimierz zamknięty w gabinecie uparcie wpatrywał się w okno. Joanna z Genowefą robiły gorączkującej dziewczynce zimne okłady.
- Nie umieraj Ewelina, nie umieraj - prosiła Joanna siostrę, tłumiąc szloch.
- Niech Joasia nie płacze. Doktora trzeba...
Podniosła na Genowefę wzrok. Szukanie lekarza nocą w oddalonym mieście przekraczało jej możliwości. Przecież jest tatko, pomyślała, zrywając się.
- Tatko! Tatko! - rozpaczliwy krzyk dziewczynki odbił się od ścian. - Tatko! - otworzyła drzwi gabinetu ojca, przystanęła. Żeby tylko tatko nie zaczął o mamie, przemknęło jej przez głowę. Żeby tylko nie zaczął...
Lęk o siostrę i złość na własną bezradność były jednak silniejsze.
- Tatko, Ewelina jest chora! Trzeba jechać po doktora! Tatko!
Pan Kazimierz podniósł na nią nieprzytomny wzrok.
- Doktora? Czy mamie jest gorzej?
Przez chwilę stała nieruchomo, potem w rozpaczy rzuciła się na ojca.
- Tatko! Tatko! Ewelina chora! Tatko! Proszę... Tatko!
- A czemu to Joasia płacze? - usłyszała spokojny głos ojca. To był tamten dobry, troskliwy, czuły głos. Wtuliła się w szerokie ramiona pana Kazimierza. Było w nich powracające, wytęsknione bezpieczeństwo...

*

W styczniu odwiedziła Janowiec daleka krewna matki Joanny, ciotka Stacha. Wkroczyła ona w Janowski dom długim, zamaszystym krokiem i spędziła w nim trzy dni. Z dezaprobatą przyglądała się rozgrymaszonej Ewelinie.
- Pianino kupić, będzie miała dziewczyna jakieś zajęcie - tymi słowami pożegnała Joannę.
Joanna posłuchała rady. W końcu stycznia przywieziono do dworu instrument. Za pośrednictwem ciotki znaleziono też nauczycielkę.
Ewelina, która początkowo niechętnie i z apatią odnosiła się do tego pomysłu, z chwilą dotknięcia błyszczących klawiszy pianina zapomniała o otaczającym ją świecie. Muzyka to była jej pasja i miłość ... i tylko zdziwienie. Dlaczego to odkrycie przyszło tak późno?

*

Sady zakwitły. Wiosna, nareszcie wiosna... Joanna przystanęła przy bramie, wiosenne ciepło odurzało ją i rozleniwiało, wywoływało uśmiech na twarzy, przyśpieszony rytm serca. Wiosna...
Niespodziewanie w zasięgu jej wzroku pojawił się jeździec. Zbliżał się do niej zieloną drogą. Wstrzymała oddech, blask oczu rozświetlił jej twarz.
-Janusz! Janusz!
Okrzyk ten przyszedł tak naturalnie, nie mogła go powstrzymać. Miał on ton wszystkich skrywanych uczuć, tęsknoty i szczęścia. Błękitne oczy Janusza, jego uśmiech i jego dłoń.
- Jedziemy?
Koń niósł ich między kwitnącymi drzewami, wywołując burzę
biało-różowego śniegu. Śnieg ten zasypywał Joannę, zakrywając jej włosy i ramiona...

*

Wcześniejszy powrót Janusza wzbudził w pani Kownackiej niepokój. Niepokój ten wzrósł jeszcze, kiedy syn tego samego dnia pojechał do Janowca. Nie tłumaczył powodu swego nieoczekiwanego przyjazdu i mówił mało o swoich podróżach. Pani Kowancka zakryła dłońmi twarz. Ten dwudziestokilkuletni mężczyzna wyraźnie zaczynał się wymykać się spod jej kontroli.
Może ojca posłucha . Owładnięta tą myślą wstała i zdecydowanym krokiem podążyła prowadzącym do salonu korytarzem. W ciągu długich lat małżeństwa nigdy nie prosiła męża o pomoc i radę. Ale teraz... Teraz chodzi o przyszłość Janusza.
Męża zastała pochylonego nad szachownicą. Był to otyły, o nalanej twarzy i nieco ospałym spojrzeniu mężczyzna. Pani Kownacka kręciła się przez chwilę po salonie, poprawiała kwiaty w dużych, zdobionych we wschodnie wzory wazonach.
- Januszek znów do Janowca pojechał ...- zaczęła.
- Młody, niech jeździ - odpowiedział pan Kownacki, nie odrywając oczu od szachownicy.
- A bo z Januszkiem to porozmawiać trzeba - beztroski ton głosu męża zirytował ją. - Przecież o Janowcu takie plotki krążą...
Mężczyzna podniósł wzrok. Przez długą chwilę patrzył na kobietę, która zrujnowała jego proste życie.
- Janusz to o karierze powinien myśleć. Tyszkiewiczowa pytała się o niego. Dwie córki ma. Ładne...- ciągnęła, nie dostrzegając zmiany we wzroku męża.
- A ja wolę, żeby się Janusz z Maryną od młynarza ożenił się niż...- twarz pana Kownackiego zrobiła się czerwona, jego oczy nabrzmiały krwią. - Niż , niż...
Wstał. Oddychał ciężko. Potem szybkim krokiem wyszedł z salonu. Udał się do koni, wśród których czuł się szczęśliwy.

*

W czasie pobytu za granicą, w pełnym lśniącej biżuterii sklepiku, Janusz kupił pierścionek z zielonym oczkiem. Zielony jak jej oczy, pomyślał.
Zbyt zajęty sobą i pochłonięty siłą swych uczuć, nie zwrócił uwagi na wrażenie jakie jego wcześniejszy powrót wywarł na matce. Dopiero ustawiczne ataki migreny, które zdarzały się pani Kownackiej coraz częściej, skierowały jego myśli do niej.
- Niech no Januszek nie jedzie, głowa tak mnie boli. Ja tu tak sama. Cały rok sama...
Stał zakłopotany. Nie chciał zostawić matki samej, a z drugiej strony...
Tego lata przyjeżdżał do Janowca rzadziej. Ewelina skryta za zasłoną w pokoju na poddaszu, codziennie wyglądała jego przyjazdu. Kiedy dostrzegała kasztanowego konia na prowadzącej do Janowca drodze, zbiegała do salonu. Siadała przy fortepianie i grała.
Janusz był - lecz to lato nie było już tak spokojne i beztroskie jak wyobrażała go sobie zimą. Zasypiała z pamięcią o tamtym, cudownym lecie. Dlaczego wszystko tak się zmieniło się? Dlaczego?
W czasie swych rzadkich i krótkich wizyt Janusz widocznie szukał towarzystwa Joanny. Ewelina czuła to. Nie potrafiła jednak się z tym pogodzić. Tym bardziej, że uwagę Joanny także wyraźnie przykuwał ktoś inny. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek tak się stanie. Była zawsze w centrum. Zawsze.

*

- A wie Jan, czego ja dla naszych panienek najbardziej się boję? Staropanieństwa, staropanieństwa... - mówiła Genowefa kiwając głową i wycierając dłonie w fartuch. - Ewelinka to jeszcze dziecko, ale Joanna...
Jan podniósł na nią małe, przenikliwe oczy.
- A szkoda, że się panna Genowefa o siebie nie bała.
- A bałam się, bałam, ale że nikt stateczny się nie trafił...
W Jana jakby piorun strzelił. Oświadczał się Genowefie kilkakrotnie, uzyskując zawsze odmowną odpowiedź.
- Jak ja dla panny Genowefy niestateczny to ja, to ja... - zaciął się, co zdarzało mu się w chwilach wielkich wzruszeń i zdenerwowania. - ...to ja dziś wdowę po kowalu o rękę proszę - dokończył wreszcie.
Podszedł do będącego powodem jego szczególnej dumy krzaku róży, westchnął ciężko, potem ściął kilka purpurowych kwiatów i ruszył drogą do wsi.
Zaskoczona Genowefa wpatrywała się w Jana, niepewna co robić. Ona sama zawsze bała się wszelkich zmian, nie mówiąc już o małżeństwie. Stan starej panny, z wiecznie adorującym ją Janem, w zupełności wystarczał jej do szczęścia. Możliwość zmiany tej sytuacji przeraziła ją. Kowalowa może się zgodzić, pomyślała i ruszyła za Janem. Dysząc ciężko ze zmęczenia, zabiegła mu drogę.
- A czemu to panna Genowefa mi drogę zastępuje?
- Bo ja, bo ja... - zaczęła Genowefa - bo ja za Jana wyjdę!
- Że co?
- Jak mnie Jan chce, to niech mnie Jan bierze! - wykrzyknęła zdesperowana.
- Trza wracać, Joannie trzeba powiedzieć - Jan uznał sprawę za zakończoną.
W trakcie drogi powrotnej Genowefa kilkakrotnie pragnęła wycofać się, ale na widok zdecydowania w twarzy Jana - rezygnowała. Jeszcze do kowalowej wróci, myślała.

*

W Janowcu zawrzało. Termin ślubu ustalono na początek lipca. Większość obowiązków związanych z organizacją wesela spadło na ramiona Joanny.
Praca trzymała ją w ciągłym napięciu. Zasypiała późno, wstawała wcześnie rano. Ewelina także próbowała pomagać przy weselnych przygotowaniach. Joanna jednak dostrzegała, jak dużo wysiłku kosztuje ją skoncentrowanie się na prostej domowej pracy. Nie zmuszała jej. Z chwilą pojawienia się w małym dworku pianina, zrozumiała, że siostra należy do innego świata.
Janusz przyjeżdżał tylko niedzielnymi popołudniami. W czasie tych odwiedzin czuło się nienaturalność w zachowaniu ich trojga. Joanna nie mogąc dociec jej przyczyny, ignorowała ją. Nie chciała o tym myśleć. Pragnęła, aby wszystko było proste.
- Joanna, ja się nie mam nawet w co ubrać na to wesele - Ewelina oparta o framugę drzwi bawiła się chusteczką.
- Muszę porozmawiać z tatką - Joanna zatrzymała wzrok na Ewelinie, zamyślała się.
Ostatnio rozmawiały mniej. Były obok siebie, mieszkały w jednym domu, spotykały się przy codziennych posiłkach, ale między nimi nikła nić porozumienia. Dlaczego tak się stało? Dlaczego?
Dwa dni później, wczesnym rankiem, pan Kazimierz wraz z córkami wybrał się do miasta. Podróż wyraźnie ożywiła Ewelinę, z jej twarzy znikł wyraz napięcia. Śmiała się, komentowała stroje mijanych przechodniów. Joanna oddychała lżej.
Pan Kazimierz zaprowadził córki do mieszczącego się w starej kamienicy sklepu.
- Będę z powrotem za godzinę - w pobliskim banku miał do załatwienia kilka drobnych spraw.
Kiedy wrócił, dziewczęta jeszcze nie skończyły zakupów. Przed masywnym lustrem przymierzały sukienki. Beztroskie chichoty, szeleszcząca powiewem delikatnych falbanek młodość. Igiełka żalu ukłuła jego serce.
- Jaka szkoda, że Elżbieta nie może ich zobaczyć. Jaka szkoda...
- Ta za krótka, takich kokard się już nie nosi - Ewelina odkładała kolejne sukienki. - Joasia zobacz, ta zupełnie jak z paryskiego żurnala. Tego, którego dostałam od Janusza. Pamiętasz?
Joanna szybko spojrzała na siostrę. Dzisiaj po raz pierwszy padło imię Janusza. Dlaczego w ustach Eweliny wywołało taki niepokój?
Późnym popołudniem załadowali do powozu sześć olbrzymich pudeł.
- A teraz moje panny, zapraszam na lody! - zawołał pan Kazimierz.
Mała położona tuż nad rzeką kawiarenka. Jasne parasole nad stolikami, puchary pełne lodów, lśniące łyżeczki. Wokoło kręcący się ludzie. Zabiegani, w pośpiechu pozdrawiający spotkanych znajomych.
Jakie tu życie inne, myślała Joanna. Tak inne niż w Janowcu.
Do domu wracali późnym wieczorem. Powóz jechał wolno, ciepły wiatr od łąk przynosił zapach polnych kwiatów. Pan Kazimierz pogwizdywał wesoło. Ewelina rozważała głośno, czy dokonała właściwego wyboru.
- Może należało wziąć tę różową...
Joanna przyglądała się kryjącym się w ciemności nocy krajobrazom. Janusz zmienił się. To lato, na które czekała w długie, zimowe wieczory przyniosło niepokój. Pewno spotkał kogoś tam, w Paryżu...

*

Był niedzielny wieczór. Dłonie Eweliny przesuwały się po klawiszach instrumentu. Joanna przeglądała kolorowy album, który właśnie przywiózł do Janowca, Janusz. Może powinnam powiedzieć mu, że go kocham? Zawsze wyrażała swoje myśli i uczucia prosto. Dlaczego teraz brakowało jej odwagi? Dlaczego teraz wszystko było inaczej?
Janusz stał przy oknie, przypatrywał się kroplom deszczu uderzającym w szybę. Ich dźwięk dodawał rytmu granej przez Ewelinę melodii. Wsłuchany, pozwalał porwać się w niewidoczny świat marzeń.
Ich dom. Wspólne poranki. Dom pełen Joanny. Jej śmiechu. Blasku jej oczu. Joanny podającej herbatę, ustalającej jadłospis, całującej go przy pożegnaniu. Joanny przykrywającej do snu ich dzieci...
Ciche, prawie niesłyszalne pukanie przerwało muzyczną, pełną utajonych myśli ciszę. Do salonu nieśmiało wsunął się Jan z Genowefą. Twarze ich, mimo wyraźnego zakłopotania i zawstydzenia, były niezwykle uroczyste.
- My serdecznie przepraszamy, że tak przeszkadzamy, ale my panienkę Joannę i pana Janusza na świadków zaprosić chcieli – Jan skłonił się nisko.
Joanna z Januszem podeszli do staruszków.
- Dziękujemy za zaszczyt - powtarzali, ściskając ręce Jana i Genowefy. – Z całego serca, dziękujemy.
- A my i rodziców pana Janusza na wesele serdecznie prosimy.
W zamieszaniu jakie nastąpiło nikt nie zauważył, że muzyka ucichła.

*

Na polach dworskich pusto. W Janowcu wesele. Dwór na tę uroczystość przybrano zielonymi gałązkami brzóz, z boku dobudowano drewnianą altanę. W domu, w obejściu, rozbiegane postacie, pokrzykiwania pośpieszanej służby, zapach gotowanej kapusty i wędzonej kiełbasy.
- Żeby tylko zdążyć na czas - Genowefa bała się opuścić dozór nad gotowaniem.
Joanna napominała ją jednak.
- Sukienkę już czas zakładać.
Jan z miną człowieka, który po wielkim trudzie osiągnął wreszcie cel, przechadzał się pomiędzy stołami.
Wczesnym popołudnie korowód weselny ruszył do kościoła. Panie młodej asystował Janusz z synem organisty, który przypadł za drużbę nadąsanej z tego powodu Ewelinie.
Nadąsanej... Ewelina rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku Joanny. W jej oczach zatrzymały się wielkie łzy. Niczego nigdy nie pragnęła bardziej w swoim życiu, niż być dzisiaj na miejscu Joanny. Była zła na Jana, na Genowefę, że to Joanna, a nie ona była ich wyborem. Była zła na cały otaczający ją świat. Humoru nie poprawiło Ewelinie nawet jej własne odbicie w lustrze. Świadomość, że wygląda ślicznie. Przestało to być ważne. Wszystko przestało być ważne.
Joanna w jasnozielonej, ozdobionej delikatną koronką sukience szła podtrzymywana ramieniem przez Jana.
Wiejska orkiestra zagłuszała szczekanie psów, rozmowy ustawionych wzdłuż drogi gapiów. Wkrótce barwny korowód znikł w ciemnej niszy drewnianego, położonego w centrum wsi kościółka.
Pierwsze dźwięki kościelnych organ napełniły Joannę spokojem. Rzeczywistość odsunęła się daleko. W jej myślach, w jej uczuciach był tylko Janusz. Stoi obok niego. Tutaj ta bliskość nabrała uroczysty, prawie święty charakter.
- Genowefo, czy chcesz...
Joanna podniosła oczy, aby odpowiedzieć tak, prawie pewna że to pytanie zwrócone jest do niej.
Po zakończonym nabożeństwie wsparta na ramieniu Janusza podążała za młodą parą. Kiedy byli w połowie kościoła, poczuła na sobie ściągające spojrzenie. Instynktownie odwróciła głowę. Z ławki ustawionej tuż przy oknie patrzyły na nią ciemne, nieprzeniknione oczy matki Janusza.

*

Pani Kownacka nie chciała iść na to wesele. Kiedy Janusz powtórzył jej zaproszenie, roześmiała się.
- Januszku, jeśli chcesz się bawić to idź, ale ja na wesele do... - przerwała. W oczach Janusza zapaliły się dziwne ognie. Chrząknęła zmieszana.
- Ja idę - pan Kownacki podniósł wzrok znad gazety, którą właśnie czytał. Z wyrazem nagłego triumfu spojrzał na swoją żonę. Pani Kownacka poczuła się osaczona. Przez tyle lat małżeństwa mąż zawsze podporządkowywał się jej woli. Narastała w niej złość i nie była w stanie się pohamować.
- A idź, idź ...- wycedziła przez zęby. Potem odwróciła się szybko. Nie chciała tej rozmowy prowadzić przy Januszu.
- Pewno, że pójdę - powtórzył pan Kownacki, pośpiesznie opuszczając salon.
- Mamo - Janusz ujął ręce matki - chciałbym ci coś powiedzieć...
Zawahał się, spojrzał w stronę okna. Czuł, ńe nadszedł czas, aby matka zaakceptowała jego decyzję, tak jak wtedy...
...Tamtego wrześniowego dnia Janusz po raz pierwszy zawiódł oczekiwania matki. Kończył wtedy szesnaście lat. Na jego cześć pani Kownacka urządziła w Liszkach polowanie. Zjechali się liczni goście. Wielkie nazwiska i wielkie tytuły.
Noce wypełniały głośne rozmowy, brzęk szkła. Dnie poszczekiwania psów, odgłosy trąbki, hałasy wychodzących mężczyzn, niekończące się przyjęcia. W dniu, w którym Janusz upolował pierwsze w swoim ńyciu zwierzę, kolorowe światła zabłysły nad Liszkami. Wiwatom nie było końca. Mężczyźni gratulowali pani Kownackiej syna. Jej serce rozpierała duma. Polowanie trwało tydzień. Kiedy znów cisza wróciła do Liszek, matka zapukała do drzwi sypialni Janusza. Muszę mu powiedzieć, jak bardzo jestem z niego dumna.
Sypialnię wypełniała szarość, spod której wyłaniały się kształty mebli. W rogu, z twarzą zwróconą do okna, stał Janusz.
- Janusz?
- Miała łzy w oczach...
Cofnęła się przerażona dźwiękiem jego głosu. Był w nim głęboki, pełen chłopięcego płaczu żal.
- Kto?
- Sarna. Mamo, ona miała łzy w oczach...
Nie potrafiła znaleźć słów. Znieruchomiała stała w drzwiach. Potem cicho wycofała się z sypialni. Nie chciała, aby takim był Janusz. Nocą płakała.
Nie wracali więcej do tej rozmowy. Srebrzysty sztucer, urodzinowy prezent od matki, znikł z pokoju Janusza. Pani Kownacka nigdy nie zapytała, co się z nim stało ...
- Mamo... – Janusz spojrzał na matkę.
- Januszku, tak mnie głowa boli – zakryła twarz dłońmi.
Nie może dostrzec, jak bardzo unikała tej rozmowy. Znała jej treść. Ta rozmowa zbuduje między nimi mur.
- Muszę iść się położyć na godzinkę. To mi dobrze zrobi – z udawanym ociąganiem podeszła do drzwi. - Prześpię się trochę...
Znała życie. Czas wszystko potrafi zmienić. Po co się śpieszyć?
Wieczorem postanowiła jednak wybrać się na to wesele. Pewna że mąż pójdzie, nie zważając na jej decyzję. Jeszcze jakieś plotki się zaczną. To Januszkowi może zaszkodzić. A poza tym będzie mogła mieć wszystko pod kontrolą.
W dniu wesela oboje z mężem udali się prosto do kościoła.

*

Kolorowe pary mieniły się w tańcu. Wiejscy chłopcy wtórowali muzyce skocznymi przyśpiewkami, ze stołów znikały laski kiełbasy i pulchne kołacze. Kieliszki napełniały się bezbarwnym płynem. Kręciło się w głowach.
Państwo młodzi siedzieli w otoczeniu "państwa". Jan raz po raz wyciągał opierającą się Genowefę do roztańczonej altany. Z werwą przytupywał nogą.
Pan Kownacki zajął miejsce pomiędzy Janem i panem Kazimierzem. Ten oddzielał go od żony. W głowie szumiało mu od wypitych trunków, z oczu płynęły łzy rozczulenia. Chciało mu się płakać, ale nie bardzo wiedział dlaczego. Mówił głośniej niż zwykle. Właściwie to krzyczał w obawie, że nikt go nie słucha. Nie mógł oderwać swych oczu od Joanny i Janusza. Przypominało mu się jego własne, utracone szczęście, więc był niby tu, a niby gdzieś tam, w ramionach dziewczyny, którą kochał i którą opuścił. Wydawało mu się, że to nie Janusz, ale on tańczy. Pan Kownacki coraz bardziej gubił się w rozeznaniu między rzeczywistością a złudą. Nalewając panu Kazimierzowi kolejny kieliszek i znajdując w nim nagle przyjaciela, sam nie wiedział, kiedy rozpoczął rozmowę o Joannie i Januszu.
- Panie Kaziu, a jakie to wnuki będą! Tłuściutkie, rude wnuki - panu Kownackiemu łzy kapały po twarzy, w wyobraźni widział siebie bawiącego małe, bezbronne stworzenia.
- Muszą być rude! - odpowiedział pan Kazimierz, któremu wszystko zaczęło się mieszać.
Pani Kownacka kilkakrotnie próbował wtrącić się do rozmowy. Nie wiedziała o czym mężczyźni rozmawiają, ale z całej siły pragnęła pohamować męża.
- A wie pan, że w stolicy...- zaczynała.
W pewnym momencie Pan Kazimierz spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem, potem odwrócił się do sąsiada i zupełnie nie pamiętając, kim ten jest, szepnął:
- Nie lubię tej baby ...
- Ja też - odpowiedział pan Kownacki również szeptem.
Obydwaj panowie wybuchnęli śmiechem.

*

Ewelina była zła na swego partnera. Była zła, że w ogóle istnieje. Wolałaby być sama, może wtedy Joanna z Januszem pamiętaliby o niej. Początkowo próbowała być miłą, a potem... Przestało ją to obchodzić. Nie umiała udawać i już więcej nie chciała. Zawiedziony młodzian, któremu bardzo imponowało drużbowanie panience "ze dworu" coraz częściej sięgał po kieliszek.
Janusz nawet nie zauważył mojej sukienki. Ewelina podeszła do Joanny, skarżąc się na ból głowy. Pragnęła przykuć ich uwagę. Była zbyt młoda, aby ukryć swoje uczucia, aby się kontrolować. Wewnątrz niej coś krzyczało. Dlaczego wszyscy o niej zapomnieli? Dlaczego?
Późnym popołudniem zauważyła, że Janusz i Joanna zniknęli.

*

W kieszeni surduta Janusz ukrył pierścionek. Chwilami dręczyły go wyrzuty sumienia, że nie uprzedził rodziców, a szczególnie matki. Próbował. Kochał ją i nie chciał jej zranić. Czuł jednak, że nadszedł czas, aby iść swoją własną drogą.
- Panno Joanno, może wyjdziemy?
Opuścili roztańczoną altanę. Joanna nie pytała dokąd idą. Była szczęśliwa, że są razem. Muzyka i barwa pól napełniała ją. Wszystko było tak piękne, niby znane, lecz dzisiaj widziane w innych barwach - w barwach miłości. Nie myślałam, że marzenia mogą stać się tak prawdziwe. Ona i Janusz. Sami. A przed nimi droga. Iść tak, iść bez końca...wtopić się w zieleń tych pól... ¯eby tak zatrzymać czas. Choć na moment, choć na chwilę...
Kiedy doszli na szczyt niewysokiego wzniesienia, Janusz przystanął.
- Niech pani tutaj zaczeka.
Pobiegł w kierunku porosłych kolorowymi kwiatami łąk. Schylał się wśród wysokich traw, w jego dłoni zakwitał różnobarwny bukiet. I śmiał się oczami, ustami, sercem, duszą. Śmiał się do Joanny. Potem klęczał przed nią, trzymając jej dłonie. Ogień miłości płonął w jego oczach.
- Zostań moją żoną, Joanno. Będziemy szli przez te życie jak przez te pola. Zawsze razem.
- Będę twoją żoną - odpowiedziała cicho. - Będę twoją żoną - powtórzyła pełnym głosem.
- Kochałem cię od pierwszej chwili, kiedy zjawiłaś się w moim życiu. Kocham cię Joanna. Zawsze będę...
Wstał, twarz jego nachyliła się nad jej twarzą. Jego błękitne oczy były blisko, coraz bliżej. Ich usta spotkały się.
Wróciła do Joanny pamięć cudownych chwil jej życia.

*

Ewelina płakała. Świadomość, że w życiu Joanny pojawił się ktoś ważniejszy niż ona, ktoś kto zajął jej miejsce, bolała ją jak jarząca rana.
- A niech pan, panie Germski - zwróciła się do swojego drużby, owładnięta pomysłem zemsty – też mi naleje.
Zaskoczony Germski napełnił kieliszek.
- Następny - postawiła pusty kieliszek na stole. Wódka parzyła jej gardło, ale szybko pod wpływem alkoholu myśli jej stały się lżejsze.
- Następny - ze swobodą spoglądała na swego drużbę.
- A ja ani się domyślałem, że panienka tak pić potrafi - pan Giermski z niedowierzaniem kręcił głową.
Ewelina była pijana. Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego co robi, tuliła się w tańcu do młodego organisty. Ten rozochocony podśpiewywał.

*

Pani Kownacka od dawna pragnęła wracać do Liszek. Po co ja tu przyjechałam? Z pogardą przyglądała się roztańczonym parom. Zawsze trzymała się z dala od tłumu, tłum wzbudzał w niej odrazę. Na męża przestała zwracać uwagę, wstydząc się jego zachowania. Pan Kownacki zresztą niewiele sobie z tego robił i głośno śpiewał z panem Kazimierzem. Pani Kownackiej ziemia paliła się pod nogami, wzrokiem szukała Janusza. Nie ma go...
Spojrzenie jej przeniosło się na zgromadzone tuż przy altanie drużki. Joanny tam nie było. Mocne uderzenie serca. Wewnętrzny alarm. Pani Kownacka jest pewna, że coś wymknęło się spod jej kontroli. Do domu. Do Liszek... Przechyliła się do męża.
- Musimy wracać.
- A dokąd, jeśli można spytać wielmożnej pani?
Przestraszona, że mąż może ją przy panu Kazimierzu obrazić, odwróciła głowę. W skroniach jej tętniła krew, policzki płonęły. Pośpiesznie więc wstała i udała się w kierunku dworu. Może tam jest Janusz.
Obok niej rozśpiewani weselnicy, podpici parobkowie, przytulone pary. Wszyscy tutaj pijani... Tuż przed wejściem na schody pani Kownacka jeszcze raz rozejrzała się. Nagle wzrok jej znieruchomiał, na czole pojawiły się krople zimnego potu. Od strony pól, trzymając się za ręce, szli... Ta dziewczyna i Janusz... Janusz... Janusz... Ogarnęła ją słabość, świat oddalał się, w oczach ciemność.
- Wody! - zawołała do przechodzącej dziewczyny. - Wody!
Zrobiło się zamieszanie. Wołano pana Kownackiego. Ktoś ze służby dostrzegł Janusza więc krzykiem i gwałtownym ruchem rąk przywoływał go.
Joanna z Januszem przyśpieszyli krok, potem biegli. Wkrótce znaleźli się wśród otaczających panią Kownacką ludzi.
- Opiła się i tyle - komentował zachowanie pani Kownackiej tęgi parobek, przyciskając do piersi pustą butelkę.
- Mamo! - Janusz pochylił się nad matką. - Mamo!
- Janusz - chwyciła rękę syna. - Do Liszek! Do Liszek!
Uniósł głowę, spojrzeniem szukając Joanny. Nie było jej jednak w pobliżu.
Tymczasem Joanna ukryta z boku domu, podtrzymywała wymiotującą Ewelinę.

*

Pana Kazimierza tak przestraszyło wydarzenie z panią Kownacką, że wytrzeźwiał zupełnie. Sąsiadów swoich znał słabo, nie bywając u nich nigdy. Przypadkowe spotkanie z Januszem zacieśniło nieco te kontakty, ale ograniczyły się one tylko do znajomości z młodym przedstawicielem rodziny.
W trakcie weselnego przyjęcia uwagi pana Kownackiego uświadomiły mu, że jego córki - w jego własnym odczuciu wciąż małe dziewczynki - zmieniały się w kobiety.
- Niech pan zobaczy jaka para - wzdychał pijany pan Kownacki.
Pan Kazimierz spojrzał na Joannę, widząc ją nagle zupełnie inaczej. Joanna była piękną, dorosłą kobietą. Pan Kazimierz westchnął, maleńki żal obudził się w jego sercu. Czas mu coś zabierał. Miał świadomość, że bezpowrotnie. W tym samym momencie uświadomił sobie, że w chwili ślubu Elżbieta była o dwa lata młodsza od Joanny. Cichego, tajnego ślubu.
...Mała kapliczka stanęła mu przed oczami. Szybkie słowa przysięgi małżeńskiej i dziecinna twarz Elżbiety, którą widział po raz pierwszy. A potem pośpieszny podpis pod kontraktem. I pieniądze wciśnięte mu w dłonie. Wychodząc ogarnął ją ironicznym spojrzeniem. Bezbronną, przestraszoną dziewczynkę. Czy kiedykolwiek wybaczyła mu to? Pieniądze te ratowały mu życie. Szybko wsiadł do czekającego przed kapliczką powozu. Paryż. Ciemne kawiarnie wypełnione dymem papierosów. Aż do dnia kiedy...
Pewnego dnia pan Kazimierz uświadomił sobie, że jego żona ma oczy kolorowe. Siedział wtedy w gronie podpitych kolegów, oczekując na kolejne rozdanie kart. Kolorowe? Zadziwiające... Tego wieczora postanowił wracać. Nie tłumacząc się nikomu ze swej decyzji, wsiadł do pociągu. Nocą zapukał do drzwi w Janowcu. Otworzyła mu przestraszona Genowefa.
- Jestem mężem pani Elżbiety.
- Dobrze, że pan jest. Pani właśnie...
W oświetlonej blaskiem lamp sypialni leżała Elżbieta. Obok niej w plecionym koszu spoczywało małe zawiniątko. Pan Kazimierz podniósł je. Ufne dziecięce oczka.
- To moja córka - powiedział, całując rączki niemowlęcia. - To moja córka - powtórzył, patrząc w oczy Elżbiecie.
Tymi słowami na zawsze zamykał przeszłość. To był jego dom i jego rodzina. Bezradne spojrzenie Joanny zrodziło w nim dojrzałość. Kochał Joannę jak córkę i nigdy nie myślał o niej inaczej. Nigdy też nie czuł potrzeby wyjawienia jej prawdy. Lecz dzisiaj...
Ciemne, nieprzeniknione oczy pani Kownackiej obudziły w nim niepokój i strach. Nie chciał, aby ktokolwiek zranił Joannę. Powinna poznać prawdę.
- Elżbieta, Elżbieta - zakrył dłońmi twarz. - Dlaczego nigdy nie powiedziałem ci, jak bardzo cię kocham?

*

Ewelina miała szczęście. W ogólnym zamieszaniu nikt poza siostrą jej nie dostrzegł.
Joanna bocznym wejściem wprowadziła ją do domu, kierując się od razu do sypialni na piętrze. Tutaj szybkim ruchem zasłoniła okno, rozebrała rozdygotaną Ewelinę, położyła ją do łóżka. Czy nic jej nie będzie? - myślała, kładąc na jej czoło zimne okłady. Powinnam była jej pilnować, przecież to jeszcze dziecko.
Kiedy Ewelina się uspokoiła było już dobrze po północy, Joanna po chwili wahania udała się do swojej sypialni.
Na zewnątrz cichły już odgłosy zabawy, ona jednak nie mogła zasnąć. Leżała wpatrzona w mieniący się odbiciem świateł sufit. Próbowała w pamięci odtworzyć rozmowę z Januszem, przywołać tamto uczucie szczęścia, jednak poczucie winy wobec Eweliny brało teraz górę nad wszystkimi innymi uczuciami. Nie powinnam była jej tak zostawić...
Nad ranem rozpętała się burza. Joanna zasnęła ukołysana uderzeniami deszczu i szumem wiatru. Śniło jej się, że idzie z Januszem. Z oddali dobiegł ją głos Eweliny, zatrzymała się, puściła dłoń Janusza, biegła do siostry. Potem wołał ją Janusz. Joanna nie mogła zrobić kroku w żadnym kierunku. Ta niemoc zaczęła ją męczyć. Z trudem rozbudziła się. Pomogę Genowefie przy sprzątaniu, pomyślała wstając.
Państwo młodzi nie kładli się spać tej nocy. Po rozejściu się gości natychmiast zajęli się porządkami. Na chwilę zajęcie to przerwała im burza, ale potem natychmiast wrócili do swej pracy.
Joanna wyszła na schody. Głęboko wciągnęła ochłodzone burzą powietrze.
- Ale było weselisko. Tylko po co, ta pani Kownacka tyle piła?
- Niby takie państwo a... Któż by to pomyślał?
Natężyła słuch. Temat rozmowy Jana z Genowefą dotyczył głównie pani Kownackiej. Odetchnęła z ogromną ulgą. Nikt nie wspominał o Ewelinie.
- Oj, pięknie się ludziska bawili, oj pięknie, aż szkoda, że się skończyło.
- Jeno, ile teraz bałaganu - wzdychała Genowefa. - A po co panienka tak wcześnie wstała? - Genowefa dostrzegła Joannę. - Toż by panienka jeszcze troszkę w łóżku poleżała.
- Spać nie mogę. Pomogę trochę.
Ewelina pozostała cały dzień w sypialni. Bolała ją głowa. Na pytania odpowiadała półsłówkami.
- Wstydzi się - Joanna rozumiała siostrę. Starała się więc nie być natrętną.
Późnym popołudniem Joanna z Janem i Genowefa udali się do kościoła. Ewelina pozostała w domu.

*

Jan mocno trzymał cugle, cicho pogwizdywał. Nie śpieszył się. Zawsze lubił jechać tą drogą. A dzisiaj miał do tego szczególny powód. Dzisiaj wiózł ze sobą swoją żonę. Jadą powozem - jak państwo.
Do Janowca wrócili prawie nocą. Joanna pośpiesznie weszła do domu. Z wnętrza dobiegł ją dźwięk granej na pianinie melodii. Uśmiechnęła się, czując spadający z piersi ciężar. Tak dobrze było słyszeć Ewelinę znów grającą. Cichutko zbliżyła się do wpółotwartych drzwi salonu. Ewelina w powiewnej, złocistej sukience siedziała przy pianinie. Na czarnym blacie instrumentu bukiet przepięknych róż. Tuż obok Janusz.
Joannę coś uderzyło w tej scenie. Szybko spojrzała na Ewelinę. Twarz siostry wydała jej się niezwykle blada, blask świec tworzył wokół niej świetlistą aureolę. Czarne, iskrzące oczy Eweliny wpatrywała się w Janusza z wyrazem bezgranicznej... Ona kocha Janusza. Joanna zrobiła krok w tył. Ewelina kocha Janusza...
Myśl ta samym już istnieniem przyniosła ból.

*

Zamknięty w gabinecie pan Kazimierz porządkował myśli. To będzie jego spowiedź przed Joanną. Nie jest łatwo usprawiedliwiać siebie i Elżbietę. Szczególnie przed córką. - Na pewno zrozumie, Joanna zawsze rozumie...
Kiedy we dworze zapanowała wieczorna cisza, Pan Kazimierz zapukał do drzwi sypialni Joanny.
- Asiu, zejdź do salonu, chciałbym chwilę porozmawiać.
Joanna nie była zaskoczona. Wieczorami często omawiała z ojcem sprawy gospodarstwa. Chociaż dzisiaj wolałaby być sama. Mieć własny czas, aby wszystko przemyśleć. Zawsze starała się kontrolować swoje życie. Wszystko w nim było logiczne aż do dnia, w którym po raz pierwszy do Janowca przyjechał Janusz. W którym miejscu czegoś nie zauważyła? Dlaczego nie potrafiła temu zapobiec? Nie chciała zranić Eweliny. To prawda, że ostatnio poświęcała jej mniej czasu. Zaabsorbowana, zaniepokojona swoim własnym uczuciem do Janusza. Jak mogłam tego nie zauważyć? Jak mogłam? A może mnie się tylko zdawało? A jeśli nawet? Ogarnął ją bunt. Rezygnowała dla Eweliny zawsze. Dlaczego musi zrobić to teraz?
Przymknęła oczy. Ta mała dziewczynka, to ona...
...Pierwsza jej podróż do miasta. Wielka wyprawa w daleki świat. Przed nią kolorowa wystawa. Spoza przeźroczystej szyby uśmiechała się do niej niebieskooka lalka. Joanna pociągnęła ojca do wnętrza sklepu, w dłoni ściskała swoje własne pieniądze. Ewelina powinna mieć prawdziwą lalkę, myślała. Lalki dziewczynek zrobione były z patyczków i starych szmatek, które dostawały od Genowefy.
Zapytała staruszka o cenę lalki. Okazała się jednak zbyt wysoka, z żalem westchnęła i kupiła małą laleczkę.
Pan Kazimierz udał się do pobliskiego banku, ona czekała na niego przed wystawą, wpatrując się w oczy lalki i mówiąc do niej. Z chwilowego zauroczenia wyrwał ją niski ton kobiecego głosu.
- Joasia?
Przestraszona uniosła wzrok, przed nią stała elegancko ubrana kobieta z córką.
- To dla ciebie, Joasiu - kobieta z pośpiechem podała jej pudełko.
Kobieta i dziewczynka znikły. Ona stała, bojąc się poruszyć. Potem z wahaniem podniosła lśniące wieczko. Z pudełka uśmiechała się z do niej jej wymarzona lalka.
Stały naprzeciw siebie. Joanna w wyciągniętej ręce trzymała małą laleczkę, lecz oczy Eweliny zwrócone były ku ślicznej lalce, którą Joanna przyciskała do serca. Ona jest moja, myślała. Moja...
Ewelina nie ustępowała. W jej oczach paliło się pragnienie. W końcu Joanna ze złością rzuciła błękitnooką lalkę w kierunku siostry. Uciekła, aby ukryć łzy.
Tamten dzień zmienił życie w Janowcu. Panu Kazimierzowi nagle zaczęło się wieść w interesach. Lecz ten sam dzień zabrał Joanny marzenie. O ślicznej, błękitnookiej lalce...
Kiedy zeszła do salonu, Pan Kazimierz stał z twarzą zwróconą do okna. Przez moment wydawało się, że nie zauważył pojawienia się córki.
Joanna wsparła dłonie na fotelu i wyczekująco patrzyła w stronę ojca. Powinnam powiedzieć tatce o swoich zaręczynach. Co właściwie mnie wstrzymuje?
Pan Kazimierz odwrócił się.
Już jesteś...
Jak trudno zacząć. Z przeszłości wyłaniają się obrazy. Kiedyś myślał, że odeszły na zawsze, że nigdy nie będzie musiał ich wskrzeszać.
Podszedł do córki, jego dłonie przesunęły się po jej włosach. W oczach Joanny pojawiło się zakłopotanie, ojciec nigdy nie okazywał swych uczuć. Nie była do tego przyzwyczajona.
- Joasiu cokolwiek... jesteś moja córką...
- Tatko?
Dłonie pana Kazimierza spoczęły na ramionach Joanny, głęboko patrzył w jej oczy. Musi jej to powiedzieć. Ta kobieta będzie musiała z tym żyć.
- Joasiu, to było dawno. Twoja mama...- spojrzenie w zamkniętą przeszłość.
Głośne łomotanie do drzwi przerwało rozpoczęte zdanie.
- Goście o tak późnej porze? - pan Kazimierz pośpiesznym krokiem poszedł do korytarza.
Stał tam Kalecki, jego wspólnik
- Panie Kaziu, panie Kaziu, bank wiedeński bankrutuje...
Do Joanny dociera cała powaga tych słów. W banku tym ojciec trzymał wszystkie swoje oszczędności.
- Musimy jechać panie Kaziu. Szybko!
Twarz pana Kazimierza jest blada, kiedy zakłada podany przez Joannę kapelusz.
- Nie martw się Asiu. Opiekuj się Eweliną.
Kiedy ucichł turkot odjeżdżającej dorożki, Joanna przytulona do filara długo wpatrywała się w ciemność. Dlaczego zdarzyło się to właśnie dzisiaj?

*

Pani Kownacka leżała wsparta na wysokiej poduszce. Nie mogła spać. Janusz i ta kobieta... Dotychczas Joannę traktowała wyłącznie jako przeszkodę we wspaniałej, otwierającej się przed synem karierze. Była panną z niewłaściwego domu, z nieodpowiednim nazwiskiem. Ale teraz po raz pierwszy pojawiła się myśl. Janusz kocha tę kobietę. Kocha. Pani Kownacka dawno zaplanowała karierę syna. Było tam miejsce na małżeństwo. Przedyskutowane z matką, przemyślane, będące otwarciem drogi do sukcesu. Uczucia... Uśmiechnęła się ironicznie. Można bez nich żyć. A zresztą któż zabroni młodemu mężczyźnie miłostek. W życiu liczy się sukces i pieniądze.
„Uczucia czynią człowieka słabym” - te słowa powiedziała do niej matka, kiedy jako osiemnastoletnia dziewczyna zakochała się w ubogim lekarzu. Tego samego dnia pożegnała zrozpaczonego młodzieńca. Nie kochała potem już nigdy, nie chciała kochać. Tę pustkę zapełniła walką o pozycję i pieniądze. A potem przyszła zaborcza miłość do Janusza.
Janusz i inna kobieta. Ta druga kobieta zabiera jej syna. Jakież ma do tego prawo? Jakież?
Wypadki potoczyły się jednak niespodziewanie szybko. Janusz zaręczył się i to bez jej wiedzy, i zgody. Krzyczała, tłumaczyła, błagała. Ale on nie słuchał. Patrzył na nią z dziwnym wyrazem w oczach. Odwróciła głowę. Nie chciała, aby Janusz patrzył na nią w ten sposób...
Przymknęła oczy. Musi zrobić wszystko, aby do tego nie dopuścić. Znała Janusza. Zawsze był ufny. Drobna sugestia potrafi zniszczyć dużo, podważyć zaufanie do drugiej osoby. Potrzeba trochę więcej czasu.

*

Zamknięta w sypialni Ewelina tuliła głowę do poduszki. Próbowała zasnąć, ale zamiast snu masy męczących myśli wypełniały jej głowę, chociaż tak bardzo starała się nie myśleć wcale. Uczucie zazdrości odbierało jej jasne spojrzenie, wywoływało falę złych uczuć i myśli.
Najlepiej, aby wszystko było tak jak przedtem. Ona i Joanna. Ona - zawsze bezradna, szukająca u Joanny wsparcia i pomocy. Joanna - niezależna, troszcząca się o swoja siostrę. Po co zjawił się Janusz? To on zburzył wszystko.
Ewelina niespokojnie przewraca się na bok, podciąga nogi pod brodę. Ten obcy mężczyzna, który zjawił się w Janowcu pragnie zabrać Joannę, lecz z drugiej strony, ten obcy mężczyzna... Ewelina nie chce się przyznać do swoich uczuć nawet przed sobą. Niech Janusz odejdzie, przeżyje to. Aby tylko nie zabrał Joanny.
Dłonie jej zakrywają twarz, w skroniach nasila się tętno krwi, potem przychodzi ból. Wstanę. Napiję się wody. Powinno już świtać. Jakaż ta noc długa.
Zarzuciła na ramiona szlafrok, otworzyła drzwi, na palcach przeszła na schody. Zaskrzypiały. Zatrzymała się, rozglądając z niepokojem. Bała się, że Joanna może się obudzić. Będzie pytać. Cisza. Zbiegła do salonu.
W salonie panowała szarość. Podeszła do stolika, z karafki nalała wody do szklanki, przełknęła kilka kropel płynu. Potem usiadła za ciemnym blatem pianina, oparła głowę o instrument. Myślami była przy niedzielnej chwili z Januszem. Janusz - błogie uczucie ciepła. Janusz...
Na brzegu pianina zamajaczył list. Wyciągnęła rękę, obejrzała zaklejoną kopertę. Jak Joanna mogła go nie zauważyć? Zwykle to ona przegląda korespondencję. Półgłosem przeczytała adres. Do Joanny. Ostrożnie z uczuciem, że robi coś złego otworzyła kopertę. Nie zamierzała czytać tego listu, naprawdę nie chciała go przeczytać lecz wzrok jej szybko przesuwał się po zapisanych linijkach.
- To nieprawda! – szepnęła. - To nie może być prawdą !– po jej twarzy płynęły łzy.
Wtedy przyszła zła myśl i Ewelina pozwoliła porwać się jej. Przez chwilę stała nieruchomo, potem z paniką w oczach rozejrzała się i bezszelestnie wsunęła list do kieszeni szlafroka.

*

Kilka dni później, pomimo zapowiedzianego przyjazdu Janusza, Ewelina nie zeszła do salonu. Wymówiła się bólem głowy. Ostatnio rzadko zjawiała się w jadalni i salonie. Posiłki zanoszono jej na górę, tam też przeniesiono pianino.
Milczeniem i szybkim odwróceniem wzroku skomentowała pierścionek na ręce Joanny, przez jej twarz przebiegł ledwie dostrzegalny grymas.
Joanna udała, że tego nie zauważa. Potrzebujemy obydwie trochę czasu, myślała. Wszystko będzie dobrze. Muszę powiedzieć jej. Dlaczego tego nie zrobiłam? Lepiej jeśli dowie się o tym ode mnie. Dlaczego czuję się tak winna? Janusz... Co kryje się za jego milczeniem, kiedy rozmowa przypadkowo dotyczy jego rodziców? Jeżeli ją kocha - powinien powiedzieć jej wszystko. Zaufać jej. Dlaczego jej nie ufa?
Przystanęła przy wypełnionym porcelaną kredensie. Nie słyszała kroków Janusza. Kiedy podniosła wzrok, stał tuż obok niej.
- Janusz! - tamte myśli natychmiast znikły. Zastąpiło je uczucie radości, dotyk jego rąk, ciepło jego warg.
Osunęła się, z lękiem spojrzała na schody. Co będzie jeśli zobaczy ich Ewelina?
- Czy pan Kazimierz w domu?
- Tatko musiał wyjechać - odpowiedziała szybko.
Jeszcze nie czas by wprowadzać Janusza w problemy Janowca. Jeszcze w tym związku pomiędzy nimi jest coś zbyt świeżego, zbyt ulotnego. To nie jest jeszcze czas pełnej, otwartej, szczerości. Kiedy ten czas nadchodzi między dwojgiem ludzi? Z pozoru jeszcze ciągle obcych. Jeszcze żyjących tylko własnymi problemami? A jeśli tatko straci wszystkie pieniądze? Jeżeli będziemy znowu biedni? Co wtedy będzie? Gestem ręki zaprosiła Janusza, aby usiadł. Sama poprawiła firankę, potem usiadła na sofie. Skąd we mnie ten niepokój? Dlaczego czegoś się boję?
- Lubię patrzeć na ciebie - słowa Janusza kołyszą ją, przywracają pewność i spokój. - Jesteś śliczną, leśną rusałką.
- Rusałką?- uśmiechnęła się.
- Rano - Janusz śmiał się - jesteś panną z dobrego domu, wieczorem zmieniasz się w zielonooką rusałkę. A dla mnie jesteś marzeniem. Spełnieniem snów, nadchodzącą realnością. Moją miłością. Wszystkim.
Jak to cudownie stać się treścią jego myśli. Jak cudownie słuchać tonu jego głosu. Być pewną, że mówi to do niej. Jak to cudownie kochać i być kochaną. Oczy jej promieniały blaskiem gwiazd.
Janusz podszedł do niej, przyklęknął. Wiszący na jej szyi medalion znalazł się w jego dłoni.
- Zawsze go nosisz? - zapytał.- Czyje to inicjały?.
- To pamiątka po mamie - pytania te zmieszały Joannę. Nosiła ten medalion zawsze. Nie zastanawiała się jak Elżbieta weszła w jego posiadanie. Należał do mamy. I to było ważne.
- Ładny.
Janusz użył medalionu wyłącznie jako pretekstu, aby być bliżej niej. Zauważył jednak, że ta rozmowa zakłopotała Joannę.
- Przejdziemy się? Pogoda dziś taka ładna - ujął jej dłoń.
Szli w stronę lasu. Pola złociły się dojrzałym zbożem, chłopi w pośpiechu ładowali snopy na wozy. Lato, pachnące chlebem lato...
Joanna zatrzymała wzrok na pracujących. Powinna dozorować zwózkę żyta. Nie była jednak na tyle silna, aby zrezygnować z dzisiejszego spotkania z Januszem. Przystanęli na drewnianym mostku. Brzegi rzeki porastały przychylone wierzby, opadłe liście płynęły ze spokojną falą. W ciszy wpatrywali się w szemrzącą wśród kamieni wodę. Potem Janusz objął ją, przytulił do siebie. Oczy jego miały kolor nieba. Ich życia. Przyszłości.
- Będziesz moją żoną Joanno. Będziemy mieć piękny dom. Ty będziesz wybierać firany, kupować meble, całować mnie na powitanie, kłaść do snu nasze dzieci. Kochaj mnie, Joanno. Kochaj mnie...
- Kocham cię, Janusz - słowa Joanny były ciche jak szelest liści. - Kocham cię.
- Widzisz Joanno te dwa brzegi rzeki, one zostały stworzone dla siebie. Tak jak my. My jesteśmy stworzeni dla siebie...
Przeniosła wzrok na wstęgę rzeczki. Srebrzysta woda płynęła wolno i spokojnie. One zostały stworzone dla siebie, ale nigdy nie będą razem, pomyślała nagle, czując dreszcz zimna.
- Zimno mi - powiedziała. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Lipcowe słońce grzało mocno, powietrze było nieruchome, popękana ziemia domagała się wody. Przytulił ją i poszli w kierunku domu. Janusz nie został tego dnia długo. Jeden ze znajomych jego matki zamierzał nabyć w liszkowskiej stadninie konia.
- Mama życzy sobie, abym się tym zajął - mówił szybko. Wyraźnie chciał uniknąć dalszych pytań. - Przyjadę jutro...
Joanna nie zatrzymywała go. Czuła nasilający się ból głowy. Potem ból ustał. Odetchnęła z ulgą. Postanowiła jednak położyć się wcześniej. Genowefa jakoś sobie poradzi. W połowie schodów przystanęła. Janusz nie powiedział matce... Dlaczego? Dlaczego obydwoje ukrywają swoje zaręczyny przed najbliższymi. Czego się boją? Tak przecież nie może trwać długo. Nie są szczerzy nawet ze sobą. To boli. Muszę porozmawiać z Eweliną. To udawanie nie prowadzi donikąd.
Zdecydowanym krokiem podeszła do sypialni Eweliny, zapukała, nacisnęła klamkę.
- Ewelina...
Ewelina z zakrytą włosami twarzą siedziała na łóżku. Nie poruszyła się. Podłoga sypialni zasypana była kartkami z nutami więc Joanna odruchowo schyliła się, aby je pozbierać. Potem podeszła do łóżka. Siostra uniosła twarz do góry, patrzyła na Joannę z drwiną i wyzwaniem.
Joanna jednak tego nie dostrzegała, uwagę jej przykuły bowiem zaczerwienione powieki Eweliny, płaczliwe drganie jej drobnej bródki Płakała? Jak to się mogło stać? Tutaj siedziała jej mała siostrzyczka samotna, a ona... Nie, nie mogę tego zrobić. Powiedzieć jej, że niedługo wyjadę z Janowca. Obiecałam przecież mamie opiekować się Eweliną. Ostatnio myślałam tylko o sobie. A jeśli ona naprawdę kocha Janusza? Co dzieje się w jej małym serduszku? Co naprawdę się dzieje? Spuściła wzrok, usiadła na brzegu łóżka. Co mogę jej powiedzieć? Nie chcę, aby płakała dłużej z mojego powodu. Janusz... Możemy poczekać. Rok, dwa... Ewelina dorośnie . To szybkie wyrzeczenie przywraca jej spokój. Dłoń jej zbliża się do dłoni Eweliny, Ewelina jednak szybkim ruchem schowała swoją rękę pod kołdrę.
- Siostrzyczko...- wzrok Joanny zatrzymał się na jej twarzy.
Twarz Eweliny stała się blada, oczy przybrały kształt szczelin.
- Nie jesteś moją siostrą! Nie jesteś moją siostrą! Słyszysz! - uniosła się i wyraźnie wymawiając każde słowo dodała. - Jesteś tylko nieślubnym dzieckiem mojej matki.
Cisza. O szybę uderzają pierwsze krople deszczu. Dźwięk słów Eweliny miesza się z ich tonem. Tak pada, a jeszcze żyto nie zwiezione , Joanna wstała. Co ja tutaj robię? Boli mnie głowa. Muszę się położyć.
Odgłos zamykanych drzwi wstrząsnął Eweliną
- Nie odchodź, Joanna! - wołanie jej było ciche. - Nie odchodź! – powtórzyła głośniej. - Joanna! Uczucie satysfakcji już minęło, pozostał tylko żal z powiedzianych słów. Wyskoczyła z łóżka, dotknęła zimnej klamki. - Jak mogłam to powiedzieć? Jak ja mogłam - łkanie Eweliny zmieniło się w szloch. - Jak mogłam... Porozmawiam z Joanną jutro. Teraz nie mogę. Nie mogę...

*

Joanna zamknęła drzwi swojej sypialni. W głowie czuła zawrót, nogi wymykały się spod jej kontroli. Po bezskutecznej próbie zrobienia kroku, zsunęła się na podłogę. Nie myślała jeszcze o znaczeniu słów, które przed chwilą usłyszała. Pamiętała raczej ich dźwięk. Boli mnie głowa. Dotknęła czoła, było mokre. Z wysiłkiem dowlokła się do łóżka, pościel była zimna i to na moment przyniosło jej ulgę.
W oczach Joanny przesuwały się migawki z jej życia. Mama, ojciec, Ewelina i ona. Razem. To nie może być prawdą. Nie chce, aby było. Obrazy zatrzymały się. Rozstanie z mamą, dotyk jej ręki, jej spojrzenie i... medalion. Z wysiłkiem odpięła łańcuszek, trzymała go przez chwilę w dłoni. Potem uniosła palce. Maleńki, prawie niewidoczny napis. Elżbiecie - A.Z. Data. Spod powiek Joanny wypłynęły łzy. Była pewna, że kiedyś ten medalion należał do jej prawdziwego ojca. Więc wszystko skończyło się. Oszukiwano ją. Każdego dnia traktowano ją jak kogoś, kim nie była naprawdę. A więc kim była? Zimno, dlaczego tak zimno?
Z oddali ciemne fale zbliżają się do niej, pragnie uciekać. Nie może poruszyć się jednak. Fale zalewają ją. Słodki głos. Przecież to mama!
- Joanna! Joanna!
Z wysiłkiem uniosła głowę, otworzyła oczy. Uderzyło ją światło. Noc już minęła?
- Panienko! Panienko!
To Genowefa, Joanna próbowała podnieść się. - Niech panienka wstanie, pan Janusz przyjechał! - Genowefa była wyraźnie zaniepokojona. - Wstaję już, wstaję... Zsunęła stopy na podłogę. Bezwiednym ruchem dłoni poprawiła włosy.
Janusz... Jemu jednemu mogę ufać. On nigdy mnie nie oszukał. Przecież jest jeszcze on. Czuł, jak bardzo go potrzebuję. Jest.
Schody. Dlaczego tyle schodów? Ręka jej ześliznęła się z poręczy, kształty przedmiotów rozmywały się. Tuż przy schodach cień męskiej postaci.
- Janusz! - wyciągnęła ręce.
Twarz Janusza wyłoniła się z mgły. Była obca.
- Joanna, muszę wyjechać. Ważne sprawy. To będzie długa podróż. Myślę, że ...
- Będę czekała, Janusz. Będę czekała Janusz...
Tamto przestało być ważne. Ważne było tylko to, co mówił teraz Janusz. Ona potrafi czekać. Czekanie jest przecież częścią jej natury.
- Nie chcę cię niczym wiązać. Może w tym czasie kogoś poznasz. Tak będzie dla nas lepiej. Nie czekaj na mnie, Joanna. Nie wrócę - postać Janusza oddalała się.
Stała przez chwilę, potem rzuciła się do okna. Z siłą przytuliła twarz do chłodnej szyby.
- Janusz! Nie odchodź, Janusz! - jej krzyk rodził się w głębi serca. - Janusz!
Powóz zmniejszał się. Znikał.
- Nie! - w sercu Joanny zbudziła się rozpaczliwa wiara, że potrafi go zatrzymać. Porwana tą nadzieją pobiegła za oddalającym się powozem...

*

Po powrocie Janusza z Janowca pan Kownacki wyprowadził się niemy na prośby żony. Zamieszkał w małej leśniczówce.
- Co ludzie powiedzą? Syna karierę rujnujesz.
Pan Kownacki milczał. Pakował rzeczy na wóz. Nie chciał znać tych dwoje. Zburzyli jego marzenie o malutkich wnukach. Janusz podszedł do niego.
- Tato...
Wzrok pana Kownackiego był zdecydowany. W ręku trzymał dubeltówkę.
- Nie zbliżaj się do mnie. Ty należysz do niej.
To były złe słowa. Wiedział o tym. Nigdy nie powinien powiedzieć ich do swego syna. Ale w jego sercu był żal. Winił go. Może dlatego, że właśnie od Janusza oczekiwał czegoś więcej. Nawet więcej niż od siebie, przemknęło mu przez głowę, kiedy z drzew wyłonił się dach leśnego domu. To miejsce miało wrócić mu spokój. Niczego więcej już od życia nie oczekiwał.

*

Joannę znalazł Jan, kiedy wracał z porannego nabożeństwa. Leżała tuż przy drodze. Przestraszył się, że nie żyje. Z wysiłkiem uniósł bezwładne jej ciało i położył na wozie. W jego duszy była rozpacz. Tuż przy dworze zatrzymał konia. Nie odchodził od wozu. Stał i patrzył na twarz Joanny. Gieńcię, trzeba wołać. Gieńcię...
- Giencia! Giencia! - wołanie jego przypominało jęk.
Genowefa wychyliła głowę przez okno. Wygląd męża wzbudził w niej niepokój. Rzuciła trzymaną w ręku ścierkę i wybiegła na podwórze. Dostrzegła Joannę, podbiegła, dotknęła jej rąk i czoła, odetchnęła z ulgą.
- Trzeba Joannę przenieść do łóżka - powiedziała głośno. - Panienka omdlała! Pomocy trzeba! - krzyknęła do przechodzącej obok służącej.
Joannę przeniesiono do mieszczącej się na parterze domu sypialni. Jan kurczowo chwycił dłoń Genowefy.
- Ona nie umrze, prawda Gieńcia? Nie umrze?
- Co też Jan mówi. Omdlała dziewczyna. Wszystko przez te amory. Kto to widział, żeby do panny po pierwszej rosie jeździć. Wody trzeba przynieść - mówiła szybko, wyjmując z szafy prześcieradła.
Genowefa jednak zdawała sobie sprawę, że Joanna jest chora. Ciało jej było gorące. Żeby choć pan był. Z paniką w oczach rozglądała się.
Koło południa w drzwiach sypialni zjawiła się Ewelina. Na widok nieprzytomnej siostry zaczęła krzyczeć.
- To ja ją zabiłam! To ja!
Genowefa nie rozumiała o czym Ewelina mówi. Z obawy, aby nie dostała histerii, poleciła Maryni zaparzyć ziół i zabrać ją do kuchni.
Sama żyła nadzieją, że Joanna lada chwila odzyska przytomność. Kiedy jednak nadszedł wieczór, a chora nie dawała żadnych oznak życia, ogarnęła ją panika.
- Doktora trzeba. Janie, doktora trzeba...
W Janowcu byli tylko oni. Dwoje starych, przestraszonych ludzi, dla których świat zaczynał się i kończył tutaj.
Jan milczał przez chwilę, potem popatrzył na Joannę.
- Gieńcia, ja przywiozę doktora. Przywiozę - powtórzył.
W ciemności nocy zaprzągł konia. Przed nim droga. Prowadzić go ona miała w nieznane. Musiał przekroczyć dzisiaj granicę własnego ograniczenia i lęku, własnej nieśmiałości i zależności. Opuszczał ten bezpieczny świat, gdzie spędził swoje życie. To była cena miłości.
Kiedy wóz zniknął z pola widzenia Genowefy, ciemne, zwiastujące burzę chmury pokryły niebo.
Joanna rzucała się w gorączce. Najczęściej imię Janusza przewijało się w jej wołaniach. Genowefa, powstrzymując łzy, starała się ją uspokajać. Chłodziła jej rozpalone ciało. Blask błyskawic oświetlał sypialnie. Genowefie wydawało się, że to śmierć krąży po pokoju. To była długa noc. Najdłuższa w jej życiu. Nad ranem przed domem zaterkotał powóz. Genowefa wybiegła na ganek. Do dworu, osłaniając się płaszczem od deszczu biegł wysoki mężczyzna. Za nim snuła się zgarbiona postać Jana.
- Doktora przywiozłem, doktora - powtarzał Jan z prostą wiarą, że samo pojawienie się lekarza uzdrowi Joannę.
Badania były długie. Lekarz zadawał szereg pytań, na które Genowefa najczęściej nie umiała odpowiedzieć.
- Na drodze leżała, na drodze - powtarzała.
- Gdzie pan?
- Do Wiednia pojechał.
- Czy tutaj nikogo więcej nie ma?
- Panienka jest, ale jej dopiero szesnaście roków.
Doktor Adam wzruszył ramionami.
- Okłady zimne trzeba robić. Jak przytomność odzyska, dużo pić dawać. Nic tu po mnie.
Doktor Adam pakował swoją teczkę. Nie chciał zostawiać tej dziewczyny samej, lecz z drugiej strony...
Po skończeniu uniwersytetu Adam rozpoczął praktykę lekarską u swego bezdzietnego stryja. Stryj, doskonale prosperujący lekarz w sąsiednim miasteczku, miał dobraną klientelę. Adam codziennie musiał odwiedzać starsze, potrzebujące raczej towarzystwa niż lekarza damy. Te damy miały jednak pieniądze i płaciły. To co robił, dalekie było od jego młodzieńczych marzeń - walki o każde ludzkie życie. Będąc jednak u stryja praktykantem, niewiele miał do powiedzenia. Zresztą z wolna wciągał się w taki tryb życia. Było to wygodne. Czasem wołano go na wieś. Skrzętnie ukrywał te wizyty przed stryjem. - Lekarz musi dbać o swoją reputację - powtarzał często stryj.
Kiedy obudzono go nocą, był przekonany, że jest to wyjazd do rodzącej chłopki. Jan przyjechał prostym wozem. Nie namyślając się, Adam pożyczył sobie powozu stryja. Był pewien, że wróci przed świtem.
Powinien wracać. Stryj zaplanował na dzisiaj wiele ważnych wizyt. Adam zatrzymał się na schodach. A niech tam, zostanę do wieczora. Powóz można odesłać, pomyślał.
Adam pozostał w Janowcu przez tydzień. Przez pierwsze trzy dni gorączka była tak wysoka, że lekarzowi wydawało się, że to koniec. Czwartego dnia temperatura spadła. Chora otworzyła oczy i widząc pochyloną nad sobą twarz mężczyzny zapytała.
- Janusz?
- Nie, Adam - gładził wychudzoną dłoń dziewczyny.
Nie żałował, że pozostał. Przez moment króciutki lęk. A gdyby odjechał? Najlepiej zapomnieć, że chciał.
Do sypialni wsunął się promień słońca. Adam dotknął go. „Iść zawsze w stronę słońca” - przypomniały mu się słowa starego profesora. Może jego życie nie zmieni się w monotonną praktykę, odkładanie grosza do grosza? Może jego życie dopiero się zaczyna? Omal zrezygnował. Gdzie zaczyna się potęga człowieka? W wygodnym, ustatkowanym życiu, czy w sercu?
Po tygodniu Adam uznał, że stan chorej na tyle się poprawił, że może ze spokojem zostawić ją pod opieką Jana i Genowefy.
- Mleka nie dawać, słońca unikać - wydawał ostatnie dyspozycje.
Genowefa pochyliła się, aby ucałować jego ręce. Wzdrygnął się, w jego głowie obudziły się znów idee wolności i równości. Potem podszedł do powozu, usiadł na koźle, wziął od Jana lejce..
- Wio! – zawołał.
Konie popędziły drogą, ale dla niego wszystko było za wolno.
- Trzymaj się pan - krzyknął do Jana, wstając.
Czuł się wolny, jak człowiek, który stoczył najcięższą walkę. Walkę ze śmiercią. I wygrał.

*

Joanna spędziła w łóżku miesiąc. Żniwa przebiegały bez niej. Po dwóch tygodniach próbowała wstawać, ale oburzone spojrzenia Jana i Genowefy powstrzymały ją. Zresztą sama czuła, że jest jeszcze zbyt słaba, by podołać normalnym obowiązkom. Starała się więc wypoczywać. Trzymać swoje myśli z daleka od zmartwień.
Pan Kazimierz nie wracał. Niepokój całego otoczenia wzrastał. Przy Joannie starano się o tym jednak nie mówić. Ona sama bała podejmować się tego tematu. Odkładała to na potem.
Wieczorami odwiedzała ją Ewelina. Siadała w fotelu, opowiadała o codziennych zdarzeniach, trochę czytała. Dziewczęta nie potrafiły jednak rozmawiać o przeszłości. I nie chciały. Jednak nocami Ewelinę dręczyły wyrzuty sumienia. Winiła siebie, za to co się stało. Jak mogłam to zrobić? Jak ja mogłam?
Męczyły ją mary; skrycie przeczytany, wysłany do Liszek list. ¯ałowała tego od pierwszego momentu. Ale było już za późno. Nie była w stanie zmienić przebiegu wydarzeń.
Ewelina w pół zdania przerwała czytanie. Nieśmiało przesiadła się z fotela na brzeg łóżka Joanny. Nie mogła tak żyć, udając, że nic nie zrobiła. Dłużej nie mogła. Jak dziecko pragnęła przyznać się. Prosić o wybaczenie. Powiem Joannie. Wtedy to będzie łatwiejsze. Dawniej zawsze o wszystkim jej mówiłam...
- Joanna...
Joanna spojrzała na siostrę. Ton głosu jej wywołał w niej niepokój. Nie chciała wracać do tamtej rozmowy. To nie była wina Eweliny. Rzeczy takie po prostu się zdarzają. Szybko położyła swoją dłoń na dłoni Eweliny, aby nie padły niepotrzebne słowa.
- Wszystko będzie dobrze. Jesteśmy przecież siostrami...
W oczach Eweliny rozprężenie i dawno nie widziany uśmiech.
- Jesteśmy siostrami - powtórzyła, tuląc się do Joanny.
Do sypialni bezszelestnie wsunęła się krągła postać Genowefy. W ręku trzymała bukiet polnych kwiatów. To od doktora Adama. Przystanęła. Panienki śmieją się, rozmawiają. Jak dawniej.

*

Joanna wypoczywała na ławeczce w ogrodzie.
Jaskrawa barwa liści szeptała o zbliżającej się jesieni. Jesieni, w kolorach której świat wyglądał tak pięknie. Jesieni pachnącej dojrzałymi owocami, a niosącej smutek i wspomnienia.
Świat jest piękny! Życie jest piękne! Ogarnęła ją ogromna radość z tego, że jest i że żyje.
- Kocham życie - szepnęła.
Na drodze pojawił się powóz. - Tatko!
Serce jej zabiło radośnie. Nie mogła czuć, nie mogła myśleć o nim inaczej. Biegła, by jak najszybciej znaleźć się w ramionach ojca.
Późnym wieczorem siedziała w jego gabinecie. Gabinet ten zawsze straszył ją swoją ponurością. Ciężkie i masywne meble. Ciemny kolor zasłon. Przyprószone znakiem czasu obrazy. Kiedy ojca nie było, rzadko przychodziła tutaj. Bała się, by duch smutku, który tu kiedyś mieszkał, nie obudził się znowu.
Pan Kazimierz przekładał leżące na biurku dokumenty.
Joanna przyglądała się rzeźbie na oparciu jednego z krzeseł. Kiedy była dzieckiem, rzeźba ta przypominała jej smoka. Dzisiaj, z pewnym rozczarowaniem dostrzegła, że jest to tylko olbrzymi kwiatek.
- Sprawy nie stoją tak źle. W ostatniej chwili udało mi się przenieść część pieniędzy do Warszawy. Część stracona... Joanna trzeba inwestować... ziemia - pan Kazimierz oddychał ciężko, wyraźnie brakowało mu tchu.
Jak bardzo się tatko postarzał, myśl ta uporczywie wracała do niej. Ciemne koła pod oczami pana Kazimierza podkreślały zmarszczki. Tak niedawno jeszcze ich tam przecież nie było. To tylko zmęczenie podróżą, próbowała się uspokoić. - Tatko zmęczony - powiedziała. - To była długa podróż - pan Kazimierz uśmiechnął się blado.
- Tatko - głos jej był cichy. - chciałabym o coś zapytać...
Podniósł wzrok, z uwagą wpatrywał się w twarz córki.
- Słucham Asiu...
Nie mogę tatce sprawić bólu. Nie teraz. Tatko wygląda tak źle. Przed nami dużo dni. Dużo czasu na rozmowy i wyjaśnienia. Wstała, podeszła do ojca, położyła swoje dłonie na jego ramionach.
-To nic ważnego. Tatko taki zmęczony, taki zmęczony - dłonie jej gładziły twarz ojca, w jej sercu rodziła się tkliwość. - Kocham cię, tatko - szepnęła.
Nie zamierzała tego powiedzieć. Słowa te przyszły same.
Pan Kazimierz zmieszał się. Nigdy w swym życiu nie słyszał tych słów. Może jeden, jedyny raz. Blada twarz Elżbiety i turkot powozu. Czy rzeczywiście powiedziała to do niego odjeżdżając?
Nie uczył córek wyrażania uczuć. Sam tego też nie potrafił. Wydawało mu się to nieważne. Czy naprawdę miał rację?
- Kocham cię, córeczko.
To było tak łatwe. Dlaczego tak bał się tego słowa? Ukrywając wilgotniejące oczy, pochylił się nad stosem dokumentów.
- Przeglądnijmy to jeszcze raz, Asiu.
Było już dawno po północy, kiedy Joanna odprowadzała ojca do sypialni. Pan Kazimierz zatrzymał się. Lepiej jeżeli jej to teraz powie. Jeżeli nawet ją straci. Tak będzie lepiej, pomyślał.
- Joanna...
Położyła palec na jego ustach.
- Jutro tatko. Jutro...
Kiedy następnego dnia pan Kazimierz nie zjawił się na śniadanie, Joannę ogarnęło złe przeczucie. Zapukała do sypialni. Cisza. Ciche pukanie przerodziło się w rozpaczliwe łomotanie.
- Tatko! - wpadła do sypialni. Pan Kazimierz leżał na łóżku. Na jego twarzy była pogoda i spokój. Nie żył...

*

Dni, które potem nastąpiły pełne były zamieszania związanego z przygotowaniem pogrzebu. Joanna nie miała nawet czasu aby płakać - zajęta załatwianiem formalności i zorganizowaniem wszystkiego.
Na szczęście dla niej w Janowcu zjawiła się ciotka Stacha. Zaopiekowała się ona przynajmniej rozhisteryzowaną Eweliną.
Jak dobrze, że nie pytałam, myślała Joanna, rzucając grudkę ziemi na trumnę ojca. Tutaj, w otoczeniu ludzi, którzy przyszli, aby pożegnać pana Kazimierza, postanowiła nie wracać więcej do przeszłości. Wszystką miłość, którą miała dla ojca ofiarowała człowiekowi, którego dzisiaj żegnała. Ufała mu wystarczająco mocno, by wierzyć, że był jakiś powód jego milczenia.
Ciotka Stacha pozostała w Janowcu przez kilka tygodni. Swoją żywotnością, tysiącami pomysłów, absorbowała otoczenie nie pozwalając poddać się smutkowi i żałobie. Ciotka uważała siebie za skarbnicę wszelkiej wiedzy o życiu.
- Majątek sprzedać. Do miasta się przenieść - radziła Joannie.
Słońce skryło się za horyzontem, wieś znikała przykryta nocą, w oddali cichły poszczekiwania psów. Joanna tęsknym wzrokiem objęła pola.
- Nie, moje życie to Janowiec.

*

Ciotka Stacha w rzeczywistości była tylko daleką kuzynką matki Joanny. W młodości dziewczęta przyjaźniły się trochę, więc z braku innych krewnych nazywano ją ciotką. Przez długie lata mieszkała ona w Warszawie, potem przeniosła się do Lwowa, prowadząc tam różne interesy. Zresztą tak naprawdę to nikt nie wiedział, co ciotka robi. Była osobą miłą i przyjeżdżając do Janowca przywoziła zawsze dziewczynkom drobne prezenty. Ciotka z niezwykłą łatwością i bez odrobiny krytycyzmu chłonęła wszelkie nowości. Swoje poglądy uważała za liberalne, głośno nazywając siebie „emancypantką”.
- Kobieta najpierw powinna mieć głowę i rozum, no a potem dopiero całą tę resztę - powtarzała.
W dzieciństwie Joanna z zachwytem w oczach przyglądała się wyzywającym strojom ciotki oraz jej ostremu makijażowi.
- Joasiu, trzeba iść do przodu. Kobiety dają światu ducha postępu.
... Joanna miała wtedy dwanaście lat. Z podziwem przyglądała się ciotce, która przyjechała do Janowca w szerokich spodniach. W dłoni trzymała długiego papierosa. Unoszący się z niego dym dodawał ciotce uroku niepospolitości. Tego wszystkiego dobrze wychowana panna robić nie powinna, myślała Joanna. Ciotka jednak wyraźnie jej imponowała.
- A czemu to ciocia za mąż nie wyszła? - zadała ciotce pytanie, które nurtowało ją już od pewnego czasu.
Papieros w dłoni ciotki znieruchomiał, w jej spojrzeniu zapaliły się iskry dezaprobaty.
- Mąż moja Joasiu potrzebny jest tym "mydlanym panienkom". My kobiety współczesne... - ciotka zamilkła, z nagłą uwagą przyjrzawszy się swojej słuchaczce. Potem znacząco chrząknęła.
Ku olbrzymiemu zaskoczeniu i rozczarowaniu Joanny dwa lata później ciotka wyszła za mąż. Poglądy jej męża były zbyt " liberalne" i wkrótce wylądował na Syberii. Ciotka przeniosła się wtedy do Lwowa, pałając nienawiścią do ciemiężycieli swojego Leosia. Ostatnimi czasy z energią zajęła się pośrednictwem guwernantek.
- Doskonały interes Joanna. Zamierzam kierować te bezwolne istoty na drogę samodzielności!
W skrytości ducha ciotka marzyła jedynie o zdobyciu pieniędzy. Ułatwiłoby to powrót jej ukochanemu Leosiowi.
Joanna lubiła wizyty ciotki, ale zawsze oddychała z pewną ulgą, kiedy ciotka opuszczała Janowiec. Bała się, by niedorzeczne myśli nie powstały w głowie Eweliny.

*

Padał deszcz. W korytarzu gromki męski śmiech. To doktor Adam. Adam często odwiedzał Janowiec serdecznie zapraszany przez Genowefę i Joannę. Czasem też wpadał jak burza w czasie powrotów ze swych wizyt na wsi. Był to człowiek żywiołowy, pełen humoru i młodzieńczej drwiny ze wszelkich ludzkich przyzwoitości. Obyczajem większości lekarzy z łatwością łamał granice tematów rozmów zwyczajnych ludzi. Swoją bezpośredniością wzbudzał zaufanie lub oburzenie.
- Koło dworu przejeżdżałem. Córka młynarza syna powiła, a że były kłopoty...- Adam przerwał, bo dostrzegł rumieniec na twarzy Joanny. Potem z wesołymi ognikami w oczach kończył. - To znaczy , chciałem powiedzieć, że do młynarza bocian przyleciał, a że były kłopoty z lądowaniem...
Joanna roześmiała się.
W Adamie wszystko było nieproporcjonalne. Był zbyt wysoki i zbyt chudy. Jego koścista twarz o twardych, męskich rysach była właściwie tylko wtedy ładna, kiedy się śmiał. A doktor Adam śmiał się często. Więc przyjemnie było patrzeć na jego duże, błyskające bielą zęby.
Ewelina nie lubiła Adama. Brzydziła się nawet jeść w jego obecności.
- Jeszcze jakąś chorobę przywiezie - powtarzała.
Była wdzięczna za to co zrobił dla Joanny, ale go nie lubiła. Był dla niej zbyt prosty i otwarty. Adam zresztą wyraźnie odczuwał tę niechęć. Zdawał sobie sprawę, że między nim a Eweliną istnieje granica, której żadne z nich przekroczyć nie chce. Zresztą on przyjeżdżał do Janowca dla Joanny. Joanna zaciekawiała go jako pacjentka i jako kobieta.
Zawodowa intuicja podpowiadała Adamowi, że Joanna nie pamiętała dokładnie pewnych, bezpośrednio poprzedzających jej chorobę, zdarzeń. Genowefa przypomniała jej, że tamtego poranka przyjechał Janusz. Joanna zastanawiała się długo.
- Tak, pamiętam - uśmiechnęła się blado, pośpiesznie odwracając twarz. Dlaczego więc znaleziono ją w takim oddaleniu od dworu?
Adam przypuszczał, że pewnego dnia ta pamięć wróci. Pragnął ją na to przygotować.
Polubił Janowiec. Biały, położony wśród lip dwór nasuwał mu wspomnienia z dzieciństwa. Przypominał rodzinny domu, który musieli sprzedać, przenosząc się do miasta. Był wspomnieniem świata, który znikał, a w który w czułej duszy Adama wywoływał nostalgię.

*

Adam był miłośnikiem pieszych wędrówek. We Lwowie należał do towarzystwa turystycznego. W przyszłości zamierzał napisać książkę o wpływie turystyki na zdrowie.
W zimowe popołudnia pakowali z Joanną trochę żywności do jego studenckiego plecaka. Potem wędrowali zasypanymi śniegiem dróżkami, przypatrywali się pozostawionym na śniegu tropom zwierząt. Joannie wędrówki te przynosiły odprężenie. Przywracały spokój.
Pewnej śnieżnej niedzieli przywiózł do Janowca parę długich desek.
- Zobacz Joanna, to są narty.
Z prawie dziecięcą radością demonstrował zjazd na położonym za dworem wzgórzu.
Joanna bała się stanąć na śliskich deskach. W głosie i postawie Adama była jednak stanowczość i automatycznie podporządkowywała się jego woli.
- Bardzo dobrze . Bardzo dobrze - wyciągał Joannę ze śnieżnej zaspy. Trzymał jej dłonie. Potem mocno przyciągnął ją do siebie. Jej roześmiana twarz była blisko. Pragnął powiedzieć jej, że ją kocha. Nachylił się. Na dnie jej oczu dostrzegł lęk.
- Jesteś piękna Joanno - powiedział cicho. - Jesteś piękna! - krzyknął, przykładając ręce do ust. Okrzyk jego odbił się echem od ścian doliny.
Jestem szczęśliwa bez Janusza, pomyślała. Lekkie uczucie winy, a jednocześnie własnego triumfu. Potrafię być szczęśliwa bez Janusza!
- Życie jest piękne! - krzyknęła pełnym głosem. - Piękne!
Adam przytulił ją. W jego ramionach Joanna czuła się bezpiecznie.

*

Niedzielne wieczory Adam z Joanną zazwyczaj spędzali w wypełnionym blaskiem kominka salonie. On dorzucał do ognia suche kawałki drewna, opowiadał o swojej pracy, o swoich marzeniach, ona wpatrzona w płomienie, słuchała go z zaciekawieniem. Genowefa, żywiąca do Adama matczyną miłość, wnosiła na tacy kruche ciasteczka, drożdżowe bułeczki.
Za oknem śnieg. Adam w milczeniu przemierzał salon. Na jego czole zarysowały się zmarszczki. Joanna przez chwilę patrzyła na niego ze zdziwieniem, potem zapytała:
- Adam? Czy coś się stało?
Podszedł do niej.
- Muszę ci coś powiedzieć Joanno. Nie zrozum mnie źle, ale ty nie pamiętasz wszystkiego... Domyśliła się, że mówi o tamtym poranku. Z lękiem dotknęła swojej głowy. - Adam, czy myślisz, że...
- Twoja głowa jest zupełnie w porządku. Nie pamiętasz tylko pewnych faktów. Tak się czasem dzieje, ale przypuszczam, że pewnego dnia ta pamięć wróci...
Świadomość, że coś się zdarzyło, a ona tego nie pamięta wzbudziła w niej uczucie zagrożenia.
- Janusz - Adam mówił cicho - co zdarzyło się między tobą, a Januszem tamtego poranka?
Uśmiechnęła się z rozprężeniem. Adam nie miał racji. Ona doskonale pamiętała. Pożegnanie Janusza i jego słowa. Czekaj na mnie, Joanna. Wrócę.
- Janusz wyjechał. Musiał. Ale wróci. Obiecał.
W spojrzeniu Adama malowała się wątpliwość.
- Adam? - twarz Joanny pokryła bladość. - Czy ty coś wiesz? - kurczowo uchwyciła się jego ręki. - Adam?
- Joanna... - Adam zamilkł. Dla kogo to robię? Dla siebie, czy dla niej? - pomyślał. Nawet jeżeli to, o czym plotkują moje pacjentki jest prawdą. Czy mam do tego prawo? - Wszystko jest w porządku Joanna. Wszystko w porządku.

*

Zima mijała. Ptaki wracały z południa. Joanna schyliła się, przez chwilę przyglądała się delikatnym kiełkom zbóż.
Adam... Trudno było jej zrozumieć swoje uczucie do niego. Lubiła go. Więcej niż lubiła. Porywał ją zapałem, bawił śmiechem. Nie należał do Janowca, a potrafił go cudownie rozumieć. I rozumiał ją. Mogli rozmawiać ze sobą długie godziny. Kiedy milczeli, milczenie ich nie kłopotało. Byli sobą i to wystarczało. A jednak ... Ukryty w głębi serca był Janusz. Nie mogła tego zmienić i nie próbowała. Czekała na Janusza. Nie tylko dlatego, że mu obiecała. Czekała, bo tęskniła do jego uśmiechu, do jego głosu, jego obecności. Niekiedy rodziło się w niej poczucie winny, że Adam zabiera coś, co powinno należeć tylko do Janusza. Jej myśli. Adam jest moim przyjacielem. Czy był nim Janusz? Nigdy nie myślała o nim w ten sposób. Przez krótki czas znajomości nie oczekiwała od niego przyjaźni. Może powinna? Jaki właściwie był Janusz? Znała Adama, rozumiała go, ale czy znała Janusza? Nigdy właściwie z nim nie rozmawiałam. Na pewno nie w ten sposób jak z Adamem. Uczuła żal do siebie. Dlaczego nie próbowałam? Co zabierało mi swobodę? Kiedy Janusz wróci, wszystko to można zmienić.
- Związek między kobietą a mężczyzną powinien mieć cień przyjaźni – powiedziała głośno. Adamowi by się to podobało, pomyślała natychmiast. Adamowi... Dlaczego to dla niej tak ważne, co myśli Adam? Przecież go nie kocha. „Różne są rodzaje miłości” przypomniało jej nagle się, gdzieś dawno zasłyszane zdanie.

*

W brzozowym lasku Adam znalazł zaciszną polankę. Niezwykle polubił to miejsce. Z energią wskakiwał na niewielki pniak i wymachując rękoma wygłaszał tutaj swoje płomienne mowy. Głos jego stawał się podniosły, w oczach jego zapalał się ogień. Mowy te były częściowo efektem jego własnych przemyśleń, częściowo reprezentowały poglądy książek, które czytał. Koniecznie chciał się nimi z Joanną podzielić.
- Kobieta jest równa mężczyźnie. Zobacz Joasia na tych naszych panienek wychowanie. Najlepszym wyjściem z sytuacji jakie podsuwają im rodzice jest wyjście za mąż. Zobacz, taka inteligentna dziewczyna jak ty powinna się uczyć, powinna...
Przerwał. Zatrzymał wzrok na swojej słuchaczce. Joanna była pięknym kwiatem tych pól, chowanym z dala od zgiełku świata. Był wdzięczny losowi, że tak właśnie jest., tak naprawdę nie chciał tego zmieniać.
- A ja lubię Janowiec - Joanna roześmiała się.
Z udaną rezygnacją machnął ręką, zeskoczył z pniaka, podszedł do niej.

Możesz kupić romans "Pola Zielone" jako ebook, format książki electronicznej na domenie

https://www.smashwords.com/books/view/7212

No comments:

Post a Comment